niedziela, 11 listopada 2012

4 - Średniowiczny Manhatan czyt. Bolonia!


Krejzolką na punkcie techno to ja nigdy nie byłam, ale generalnie bity i inne elementy tej.. muzyki (??) ani mnie nie grzały ani nie ziębiły. Moje nastawienie do techno dramatycznie zmieniło się w Bolonii, no bo czy może być coś obojętne przez co nie możesz zmrużyć oka do godziny 6 rano, mając perspektywę wstawania o dziewiątej? Także od tej pamiętnej nocy, kiedy to na własnej skórze przekonałam się jak bardzo blisko znajduje się sound club od mojego hostelu serdecznie znienawidziłam ten łomot i do tej pory jak tylko słyszę mocniejsze łup łup przerywane jakimś elektronicznym jazgotem biorę nogi za pas i spadam. Tak czy inaczej dzięki temu poznałam wszystkich recepcjonistów mojego hostelu, pierwszy miał już ze mną nikłą przyjemność w okolicach godziny 3 rano kiedy ledwo żywa poinformowałam go, że gdybym miała ochotę czuwać całą noc to zalogowałabym się na dworcu, a nie w hostelu, facet z rozbrajającą szczerością powiedział, że zazwyczaj sound club kończy imprezę w okolicach 3, no ale akurat tego dnia to było otwarcie sezonu rąbanki. Rano nie zdążyłam na śniadanie, ale poznałam kolejna recepcjonistkę i uświadomiłam jej, że hostel jest do bani, po czym poszłam ledwo przytomna na "zwiedzanie". W sumie ciężko to nazwać zwiedzaniem...było to bliższe walce o przetrwanie i nie zaśnięcia na stojąco.
Cały dzień nie mogłam ogarnąć sprawy ze słońcem, jak nie miałam okularów (tych z Florencji) raziło jak diabli, jak tylko zakładałam okulary oczy same mi się zamykały. Całe szczęście, że w Bolonii jest mnóstwo arkad, dzięki czemu mniej więcej co 100 metrów robiłam przystanek na kontemplacje.
Hym...czyżby też mieszkaniec hostelu San Sisto
Obeszłam jak mi się zdawało całe centrum wzdłuż i wszerz, i natknęłam się na targ (Piazza VIII Agosto). Myślałam, że będzie to coś w stylu tego co widziałam we Florencji, jednak tu była niestety głównie tandeta i naprawdę namęczyłam się, żeby znaleźć jakieś w miarę oryginalne, nie dziadowskie pamiątki. Najbardziej ucieszył mnie zakup obcinacza do paznokci, bo wreszcie mogłam obciąć tego pechowca. Potem zmierzałam do dwóch wież - wg przewodnika to one są odpowiednikiem średniowiecznego Manhatanu. Tego dnia działałam na takich obrotach, że nawet nie byłam w stanie znaleźć wejścia do wieży na którą można było wejść, szkoda trochę bo pogoda była świetna do zdjęć, a następnego dnia, kiedy to nie odpuściłam i znalazłam drzwi ze schodami na górę, było pochmurno, no ale cóż...
Wieża na którą nie udało się wejść pierwszego dnia zwiedzania 
Kolejną mało sympatyczną rzeczą, która mnie tego dnia spotkała było niezrealizowanie mojego planu odnośnie jedzenia. Zaplanowałam, że tego dnia kupuję sobie na obiad jakieś byle co do 10 euro a wypasiony obiad zjem sobie dnia następnego. Wyostrzyłam więc wszystkie, zmaltretowane zmysły na promocję i wyglądało na to, że coś się znalazło. Tablica przed restauracją informowała o Ravioli z kieliszkiem wina za 10 euro, czyli, że świetnie! Tylko, że niestety to była podpucha... Nie biorąc karty dań do rąk od razu poprosiłam kelnera o promocję, a on zaczął od pytania czy chcę wodę, a ja w sumie chciałam i nie wiem dlaczego nie przyszło mi do głowy, że może trzeba będzie za tą wodę zapłacić. Potem na stół wjechał chleb którego nie zamawiałam i na który nie miałam najmniejszej ochoty. Kiedy przyszło do płacenia rachunek wynosił już ok 15 euro, bo woda kosztowała 2 a chleb ja się okazało był obowiązkowy ( 2 euro) tak jak i  12% (!!!) napiwek. Poczułam się zrobiona w konia, i stwierdziłam,  że skoro tak, to mnie to nic nie obchodzi, ale żadnego napiwku nie będzie. Tak abstrahując to kiedyś bałam się nie dawać napiwków, wydawało mi się, że to takie obciachowe, i nadal uważam, że o ile obsługa mnie nie wkurzy powinna dostać 5% a jeśli jest miła to 10%, jednak moja nauczycielka hiszpańskiego (Hiszpanka z krwi i kości) stwierdziła, że ona daje napiwki tylko jeśli jest zadowolona i doszłam do wniosku, że to jest chyba jednak zdrowsze podejście niż amerykańskie wciskanie napiwku (20-25%) barmanowi za to, że podał piwo w butelce. A wracając do mojej podróżniczej przedsiębiorczości i planów to bądź co bądź w połowie udało mi się go wypełnić no bo zjadłam byle co.
Ravioli
Po jedzeniu już właściwie nabrałam ochoty na powrót do mojego ulubionego hostelu, tylko, że niestety miałam problem ze zlokalizowaniem przystanku autobusowego. Zaczęłam więc sobie wędrować i idąc za znakami przesuwałam się coraz bliżej mojej noclegowni. Podobno to tylko 6km od centrum, przyznam się jednak, że nie dałam rady, wymiękłam jakieś dwa przystanki przed hostelem, czyli podejrzewam mniej więcej w połowie drogi.
W drodze powrotnej do hostelu
 W hostelu byłam dość wcześnie bo w okolicach 18. Postanowiłam się spokojnie wykąpać i spróbować zasnąć, jednocześnie modliłam się, żeby nie było już żadnej imprezy. W okolicach 20 usłyszałam pierwsze dźwięki tym razem rege. Niemalże z płaczem pobiegałam do recepcji zapoznać się z trzecią recepcjonistką, która nie potrzebowała się mnie pytać jak się nazywam, po prostu zaoferowała mi przeniesienie do głównego budynku hostelu oddalonego jakieś 200 m od tego w którym mieszkałam. Przeniosłam się, chociaż przyznam szczerze w pierwszym podobało mi się o wiele bardziej... Ale w tym było przynajmniej cicho...znaczy nie miałam dyskoteki za oknem, za to trzaskające drzwi od łazienki, ale to już nie był zbyt duży problem. Wreszcie pospałam jakieś 6 godzin non stop i następnego dnia mogłam naprawdę porozkoszować się i pokombinować ze zwiedzaniem Bolonii!