piątek, 27 listopada 2015

14 - Nankin po raz drugi

W Nankinie byliśmy w porze kolacji, po pozostawieniu bambetli ruszyliśmy do naszych ogródków na kolację. Tym razem nie było problemu z przyjęciem zamówienia na szaszłyki z wodorostów, ryb i marynowanego czegoś, w końcu byliśmy już tubylcami (yy no powiedzmy "ich" białymi), którzy jak już się zdążyli dowiedzieć znajdą sposób żeby dostać coś do jedzenia, więc opór nie miał najmniejszego sensu.
Odkurzanko dna akwarium
Następnego dnia mieliśmy zarejestrować się na konferencji i spotkać się z polskimi znajomymi. International Conference Hotel of Nanjing w którym odbywała się konferencja znajdował się w pewnym oddaleniu od naszego apartamentowca. Na mapce hotelu, wyglądało to tak jakby wystarczył dłuższy spacer, jednak szybko się zorientowaliśmy, że tak łatwo to to nie będzie. W międzyczasie dała o sobie znać nasza kolacja, czyli jednak zemsta Małego Cunga nas dosięgnęła (chociaż może poprostu nasze bebechy uznały, że ta dziwaczna dieta się nadto przedłuża i ile można)..Jednak to była taka mała zemsta, więc po szybkim ogarnięciu się i obiecaniu sobie, że na kolację więcej wodorostów nie przyjmiemy ruszyliśmy do naszego ulubionego środka transportu, czyli metra. Dojechaliśmy zgodnie z mapką do stacji najbliższej hotelowi z konferencją. Po wyjściu na zewnątrz zaczęłam dopytywać przechodniów wkórym kierunku najlepiej byłoby iść aby dotrzeć do hotelu. Niektórzy uciekali w popłochu, inni na pierwsze pytanie o angielski odpowiadali "yeeees" po czym gdy pokazywałam papiery z namiarem na hotel (całe szczęście adres i nazwę miałam również po chińsku, w przeciwnym razie pewnie by mi powiedzieli, że takiego hotelu nie ma i nie będzie) robili uśmiech pod tytułem "ni wim nic". W końcu trafiłam na jakąś panienkę na skuterze, popatrzyła na dane i stwierdziła, że to baaardzo daleko, ale za jedyne 3 juany podwiezie nas na swoim skuterze (oczywiście pojedynczo, chociaż może jednak mieliśmy jechać we trójkę??). Osobiście już widziałam oczami wyobraźni jak jadę na prawdziwym chińskim skuterze z prawdziwą Chinką a na koniec jej wylewnie dziękuję za przygodę życia, ale nie z moim Panem mężem takie przygody. Ostatecznie znaleźliśmy taksówkę i nią przejechaliśmy ten kosmiczny dystans ok 3 km od stacji metra do hotelu. Oczywiście hotel był olbrzymi, a taksówkarz wysadził nas na chybił trafił przy najbliższych drzwiach. Hotel wydawał mi się podejrzanie spokojny, jak na dzień rejestracji uczestników międzynarodowej konferencji. Podeszłam do recepcji. Można by podejrzewać, że w hotelu który ma w swojej nazwie "International" wpadka obsługi z nieznajomością angielskiego, chyba nie powinna mieć miejsca...a jednak. Pani z recepcji na początek była gotowa pożegnać nas już na wstępie. Pokazałam jej wszystkie papiery, po niechętnym stwierdzeniu, że no adres się zgadza doszła do wniosku, że pewnie pomyliliśmy daty. No niestety, data też się zgadzała. W końcu zadzwoniła gdzieś i z radością oznajmiła, że konferencja jest w drugim budynku i zdecydowanie dała odczuć, że powinno się widzieć ile hotel ma budynków i ile wejść, i oczywiście gdzie się one znajdują i do którego chcemy się dostać. Zaczęła tłumaczyć jak dotrzeć do drugiego budynku, po czwartym skręcie w prawo poprosiłam, żeby nas tam zaprowadziła, oczywiście było to niemożliwe (najwyraźniej do jej obowiązków nie należała uprzejmość wobec gości). W końcu dotarliśmy do poszukiwanego harmideru i wreszcie mogłam odetchnąć, pozostawało się tylko zarejestrować! Przebrnięcie przez stado Chińczyków, gdzie każdy obsługiwał oddzielny punkt na liście zajęło hoho...dodatkowo angielski sprawiał im na tyle trudność, że każdy z punktów obsługiwały trzy osoby, gdy pierwsza się zmęczyła rozumieniem angielskiego zastępowała ją druga a potem drugą trzecia. Oczywiście ja byłam dodatkowym wyzwaniem, bo nie dość, że miałam zniżkę na tę konferencję, to jeszcze chciałam niepełny pakiet konferencyjny dla Pana męża. Tego było dla nich zdecydowanie za dużo, i w pewnym momencie wcisnęli Panu mężowi pełen pakiet, łącznie z plecakiem i plakietką identyfikacyjną uczestnika, dzięki czemu miał otwartą drogę na wszystkie wykłady. Po tak wspaniale rozpoczętej konferencji skontaktowałam się ze znajomymi, którzy wyrazili chęć spotkania się następnego dnia, bo akurat biegali po muzeum masakry Nankińskiej no i wiadomo, nie wiadomo kiedy wrócą. Nie pozostawało nic innego jak zorientować się w ternie otaczającym hotel, a trzeba powiedzieć, że ten rejon miasta był wyjątkowo urokliwy. Dużo drzew, właściwie las, a w niedużej odległości od hotelu mauzolea, w których można było spokojnie odetchnąć w otoczeniu uroczych altanek. Poza tym niedaleko znajdowało się też oceanarium "Nanjinga Underwater World". Najpierw udaliśmy się do oceanarium, no bo wiadomo, parczki będą otwarte zawsze, a takie akwarium niekoniecznie. Trzeba przyznać, że podwodny świat robił ogromne wrażenie. Ogromne, średnie i całkiem nieduże, o różnorodnych kształtach, czyste akwaria z przeróżnymi rybami są zdecydowanie warte polecenia zobaczenia. Niestety część arktyczna (Chińczycy mają jakiś problem z Arktyką..) śni mi się nadal w koszmarach...Tam już nie było ryb, ale pingwiny, lisy polarne, uchatka i jeden - totalnie nieszczęśliwy niedźwiedź polarny. Lisy były w szklanej klatce, oświetlonej jarzeniówkami, do której można było podejść z każdej strony pod samą szybę, nie miały ani jednego miejsca do schowania się. Wszystkie zwinięte w kłębek spały wciśnięte w jeden kąt "akwarium". Pingwiny w totalnym marazmie dreptały to tu, to tam. Uchatka dryfowała po swoim "wypasionym" basenie, który z pewnością był zbyt mały żeby mogła się rozpędzić i walnąć głową w betonową ścianę i wydostać się raz na zawsze z tego więzienia. Najgorzej miał jednak niedźwiedź. Wybieg pozwalał mu na zrobienie jakiś 6 kroków w jedną stronę od ściany do ściany, no i miał też basen w którym prawie cały się mógł zanurzyć. Wszystko pod bacznym okiem obserwatorów za szybą od podłogi do sufitu. Następnie udaliśmy się na lunch do oceanograficznego baru, gdzie pani sprzątająca jedną i tą samą szmatą ogarniała podłogi i stoły. Należało mieć tylko nadzieję, że może chociaż do przecierania tac używa czegoś innego... Po wspaniałej Arktycznej części oceanarium, ja miałam już dość i byłam gotowa do wyjścia, jednak okazało się, że to nie koniec atrakcji, które są przewidziane w tym miejscu. Otóż, na moje nieszczęście okazało się, że jest jeszcze część z delfinarium. O ile ja byłam gotowa odpuścić szoł, o tyle Pana męża to zainteresowało, jako że jeszcze nie widział delfina skaczącego przez kółko. Poszliśmy więc na ten pokaz i pomimo, że jeszcze wtedy nie miałam takiej świadomości jak teraz odnośnie tego co się z tymi nieszczęsnymi delfinami wyprawia w takich przybytkach (kto również nie wie, polecam obejrzeć film dokumentalny "Blackfish", opowiada co prawda o orkach, ale to właściwie w tym wypadku to samo) to przez skórę czułam, że jestem świadkiem jakiejś masakry. Trenerki były jak z krzyża zdjęte, wszystko było jakieś takie...senne. Nawet te delfiny wydawały się być pogrążone w jakiejś depresji.
Po obejrzeniu skaczących delfinów okazało się, że atrakcje w oceanarium zostały wyczerpane, więc skierowaliśmy się do parko-ogordo-muzoleum. A tam...Kobiety w sukniach ślubnych i panowie w garniturach! sesje zdjęciowe chyba 10 par na raz. Lubię obserwować młode pary podczas sesji w plenerze, i najczęściej staram się "ukraść" im chociaż jedno zdjęcie, także, nie chwaląc się, moja kolekcja zdjęć z obcymi parami młodymi jest całkiem do rzeczy. Po przespacerowaniu się po parkach wróciliśmy do hotelu. Tym razem na kolację udało nam się dostać kurczaka z rożna i różne nadziewane bułeczki. Wróciliśmy nieco wcześniej niż zwykle, bo jednak następnego dnia był wielki stres, czyli wystąpienie podczas konferencji Należało chociaż trochę przypomnieć sobie o czym to właściwie chce się zagaić...




czwartek, 5 listopada 2015

13 - Szanghaj

Kolejny dzień rozpoczął się bardzo wcześnie. W końcu w planie było składanie reklamacji...po chińsku. Dla pokrzepienia spożyliśmy dworcowego pierożka (nadziewanego mięsem...a kogo by obchodziło z czego..) i ruszyliśmy do boju. O dziwo po dotarciu do kasjerki, i wytłumaczeniu, że chcemy zmienić bilety na zwykłe zostaliśmy skierowani do ostatniej kasy, gdzie pani bez problemu zmieniła bilety i oddała różnicę. Byliśmy niesamowicie dumni ze swojej zaradności, tak dumni, że postanowiliśmy zjeść śniadanie w barze pociągowym. Po znalezieniu hali odlotów, znaczy odjazdów!  (Faktem jest, że chińskie dworce, przynajmniej te na których byłam) zorganizowane są na zasadzie lotnisk, u góry są odjazdy i hala z bramkami za które nie przejdzie się jeśli nie ma się prawidłowego biletu). Zamówiliśmy więc typowe chińskie śniadanie, czyli zupy. Pan Mąż rozbestwił się w próbowaniu nowości i wziął zupę, która na zdjęciu wyglądała na zupę z wkładką, lub z czymś co trudno zidentyfikować.. Niezidentyfikowaną część stanowiły podroby, diabli wiedzą z czego, ale pewnie był to jakiś ssak, można było znaleźć i nereczkę i płucko i generalnie różne części które na co dzień oddajemy pieskowi, bo sami nie tknęli byśmy dwumetrowym kijem. Pan Mąż jednak pochłonął połowę zakupu (tzn. że to nie było raczej dobre)i ruszyliśmy w kierunku naszych bramek. Gejty otwarto jakieś 10 minut przed odjazdem, wszystkie bilety zostały zeskanowane przez panią z obsługi naziemnej i ruszyliśmy do podstawionego pociągu. Pociąg przypominał rakietę i do tego wagony miały numery po kolei! ( W Polsce nie znam logiki ustawiania wagonów pociągów... w sumie cieszę się jeśli taki wagon ma w ogóle gdziekolwiek zaznaczony numer).
Rakieta
Zajęliśmy nasze miejscówki i punktualnie, wg. rozkładu ruszyliśmy w kierunku Szanghaju.  Punktualnie 3 i pół godziny później, po przejechaniu 300 km wysiadaliśmy na dworcu docelowym. Do hotelu trafiliśmy bez większych problemów. Pani w recepcji nawet nieźle posługiwała się angielskim. Po znalezieniu się w pokoju pojawiło się dziwne odczucie... Niby ładnie.. niby przygotowane łóżko...Niby przybory toaletowe zawierające nawet grzebyk w komplecie (wymarzona pamiątka z wycieczki, idealnie pasuje do kosmetyczki), a jednak...Hym..Patrzymy pod nogi...I bingo...Beżowy dywan a na nim szare plamy. Ohyda...Na szczęście były też jednorazowe klapki..
Cóż pozostawało...Mapa w dłoń i szukamy miejsca do zjedzenia czegokolwiek sensownego. Po paro kilometrowym spacerze stwierdziliśmy, że okolica naszego hotelu jest dość zwyczajna. To tu, to tam porozwieszane wypatroszone ryby do wysuszenia, tuż przy autostradzie,
Cały świat na rowerze
ludzie ze swoimi biznesami na rowerach, stragany ze świeżymi rybami, żółwiami i świeżymi świńskimi ryjami...Wieczorem udaliśmy się na najsłynniejszy deptak - niejaką ulicę Nankńską.  Tu już czuło się międzynarodowy charakter Szangahju. Butiki Prada, Pandora - proszę bardzo, a co najważniejsze Haagen dazs!Poza tym kupa białych ludzi niewzbudzających sensacji wśród tubylców. Na końcu deptaka znajdowała się absolutnie fantastyczna promenada Bund, z której można było podziwiać kolorowo rozświetlona panoramę "Nowego Szanghaju". Lubię kolorowe światła i wysokie budynki. Jest w nich coś pociągającego. Jednak co ciekawe, ani pocztówki, ani zdjęcia, ani filmy nie są w stanie oddać ich majestatu. Wyobraźnia osoby, która nigdy wcześniej nie miała z nimi do czynienia wręcz ma ochotę je kasować i wypierać, bo opisując je trzeba by powiedzieć: Wyobraź sobie ogromne, betonowe budynki, głównie prostopadłościany, które utrudniają spoglądanie na niebo. Niektórzy mówią, że nawet nie chcą tego oglądać, a ja uważam, że nie wiedzą co tracą..Tak czy inaczej w Nowym Jorku jest całkiem podobnie.
Oriental Pearl Tower
Po powrocie do hotelu zaryzykowaliśmy włączenie tv. Po obejrzeniu mojego ulubionego serialu o rewolucji chińskiej (tak sobie przynajmniej wyobrażałam, że to o tym, wciągnęłam się po trzech odcinkach) nastąpił program in English..Wreszcie coś można było zrozumieć a nie tylko sobie wyobrażać. Program absolutnie porywający o przedmiotach znajdujących się w którymś z muzeów będących wyrazami szacunku i wdzięczności innych narodów wobec Chin. Także, nie ma żartów, Chinom Wszyscy się podlizują, respect i w ogóle Chiny the best. Z tymi hasłami pogrążyliśmy się we śnie, aby następnego dnia kontynuować odkrywanie tego cudu nad cudami.
Tego dnia trafiliśmy na prawdziwy rynek, gdzie można było opychać się karmelizowanymi jabłuszkami, a herbatę można było kupować na kilogramy i po cenach dla tubylców.
Po zakupach udaliśmy się ponownie na promenadę Bund, tym razem aby załapać się na rejs wycieczkowy po rzece Huangpu. Rejs jak to rejs, trochę wiatru, kupa takich samych zdjęć na tle panoramy i oczywiście wieży telewizyjnej Oriental Pearl Tower.  Po zejściu na stały ląd przespacerowaliśmy się na Stare miasto. Tu można było poczuć nieco orientalnego klimatu.
 Przynajmniej przez jakiś czas...Niestety, obrzeża "starówki" są już pożerane przez banery mało orientalne, bo "Starbucs" jednak nie jest zbyt Chiński, no ale cóż zrobić, jak inaczej ktoś miałby się domyślić, że akurat w tym tradycyjnym miejscu, znajdzie sieciówkową kawę?
Odrobina Ameryki w Chinach
Na koniec dnia postanowiliśmy przezornie kupić wcześniej bilety na pociągo-rakietę do Nanjing. Trzeba przyznać, że  w tym wypadku "Niech żyje zapobiegli-wość"okazała się zbawienna. Dotarliśmy na dworzec na którym ostatnio wysiedliśmy i skierowaliśmy się do kas samoobsługowych. Niestety, te kasy są tylko dla autochtonów. Stanęliśmy w kolejce z napisem "we speak English" i grzecznie, ale czujnie czekamy. Panie w kasach sprzedają bilety pasażerom, miejscowym również (pewnie nie wszyscy ogarniają samoobsługowe biletowniki), i aż zaczęłam się zastanawiać, gdzie te chamskie zachowania o których tak się naczytałam? gdzie ta nieuprzejmość i wpychanie się w kolejkę, i jak na zawołanie, pojawił się znikąd...Nie przejmując się, że to nie jego kolej przepchnął osobę która stała przy okienku i bezczelnie coś zachińczył, i... oto objawiła się nam namacalna zmiana mentalności.
Stare miasto
Pani w okienku pokręciła głową i coś powiedziała i pokazała na kolejkę, facet dalej nawijał a pani dalej pokazywała kolejkę. Facet odszedł i stanął w kolejce, jednym słowem - nuda, w domu mielibyśmy to samo. Kiedy nadeszła nasza kolej radośnie poinformowaliśmy Panią, że chcielibyśmy bilety do Nankinu. Pani wpisała dane po czym przekręciła monitor w naszą stronę, żebyśmy wybrali sobie pociąg, który nam się podoba. Baaardzo to było zabawne.. na monitorze same krzaki, na szczęście godziny odjazdu sprawdzałam już wcześniej, więc podałam jej numer pociągu i godzinę odjazdu. Pani pokazała na monitorze i zapytała czy o ten mi chodzi... Do tej pory nie wiem, czy miała ochotę na odrobinę rozrywki, czy może uważała, że fakt że nie mówię po Chińsku, nie musi od razu oznaczać, że nie umiem też czytać...
W ogrodzie Yu
No ale w końcu się poddała, gdy z uporem pokazywałam kartkę przyklejoną do dzielącej nas szyby. Na koniec poinformowała nas tylko, że pociąg nie odjeżdża z tego dworca na którym sięznajdowaliśmy tylko trzeba było jeszcze kawałek podjechać metrem. Miło z jej strony, że wpadła, że tego możemy nie wiedzieć, bo faktycznie nie wiedzieliśmy.   Po powrocie do hotelu, tradycyjnie obejrzałam serial o rewolucji Chińskiej. Programu in English jakoś już nie puszczali, więc poszliśmy spać tym razem bez prania mózgu.
Kolejny dzień zaplanowaliśmy dość  intensywnie. Najpierw wybraliśmy się do ogrodu Yu. Koniecznie musiałam zobaczyć most dziewięciu zakrętów, prowadzący do herbaciarni. Dzięki zakrętom na moście, żaden wstrętny duch nie zakłóca(ł) picia w tym miejscy herbaty. Niestety, nie udało nam się dostać tam ani o, ani przed 7:00, kiedy to nie ma turystów, ale jak by to powiedział bohater kultowego filmu "i tak było zaje#$%^". Spokój i klimat, słowa, które najlepiej opisują to miejsce.
9 zakrętów, żaden demon się nie prześlizgnie?
Po wyjściu z ogrodu skierowaliśmy się do muzeum Hisorii Naturalnej. Muzea Historii Naturalnej znajdują się w kilku miejscach na świecie. Te które ja znam - znajdujące się w Nowym Jorku, jest miejscem które odwiedzałam najmniej 5 razy. Powody są dwa: pierwszy: dinozaury, szkielety w skali 1:1, i drugi: płetwal błękitny, w skali 1:1, wydaje mi się, makieta, ale wykonana tak, że można by się zastanawiać czy przypadkiem nie obdarli jakiegoś płetwala ze skóry i go nie wypchali. Tak czy inaczej muzeum to jest niesamowicie klimatyczne. Przechodząc od gabloty do gabloty ma się wrażenie, że jest się w środku tego co jest w gablocie. Czegoś podobnego spodziewałam się po Szanghaju...Już widziałam oczami wyobraźni jak porównuję te wieloryby...
Where's the dino? Muzeum Historii Naturalnej Szanghaj

Pierwszym zaskoczeniem była cena biletu. Była w sumie dość niska...Ale o wiele większym zaskoczeniem było to co było za kasami. Szkielet jednego dinozaura (obstawiam memenchizaura) umieszczony w pomieszczeniu, którego sufit wyglądał jakby ktoś go przebudował, żeby zmieścić w tym pomieszczeniu ten nieszczęsny szkielet, niestety nie starczyło do końca materiału, więc położył na dachu półprzepuszczalną, plastikową "dachówkę". Dobrze, że nie padało, bo mogę się założyć, że kapałoby wszystkim na głowy... Dalej było tylko lepiej...szukałam wieloryba, albo chociaż tej części o Arktyce...Się znalazła gablota, zaraz za embrionami i płodami ludzkimi. Orka ze styropianu zawieszona nad jakąś  szarą, pokrytą dwu centymetrowym kurzem  szmatą, że niby pływa...

Dno...powiedzmy że oceanu
Na tablicy z płazami nikomu nie przeszkadzało, że kilka egzemplarzy żab odpadło i leży sobie pokryte kurzem na podstawie gabloty itd, itd. Muzeum wyglądało tak, jakby ktoś postawił na nim krechę i zabronił komukolwiek, czegokolwiek poprawiać o inwestowaniu nie wspomnę. Jakby ktoś stwierdził, że niech tam samo się rozsypie.Kolejnym punktem programu było Muzeum Szanghajskie.
Doszliśmy do wniosku, że gorzej to już chyba nie będzie. Poza tym w przeciwieństwie do MHN muzeum Szanghajskie widniało w przewodniku i to w części "warto zobaczyć".
Odpadło? - Niech leży!
Po dotarciu na miejsce stało się jasne co w tym kraju jest priorytetem.  Na pewno nie były nim dinozaury. Muzeum Szanghajskie to muzeum przez duże M. Po prostu światowy poziom muzeum. Konstrukcja samego budynku była niezwykła (ale w pozytywnym znaczeniu, bo w końcu MHN też nie da się ukryć był niezwykłym budynkiem). Zbiory, jak to zbiory, nie mam pojęcia czy były czymś fajnym czy nie, ale na pewno ktoś się postarał, żeby miały odpowiednie oświetlenie, a same podłogi, co dla mnie niezwykłe były drewniane!  Była też wystawa okre-
Muzeum Szanghajskie - Szanghaj
sowa, której tematem były pieniądze. A co ciekawe, wejście (przynajmniej tego dnia) było bezpłatne! Zazwyczaj tak jest, jeśli muzeum jest bardzo dobre albo jest bezpłatne, albo diabelnie drogie. Po cyknięciu ostatniego zdjęcia z pieniążkiem czas było ruszyć na dworzec z którego odjeżdżała nasza rakieta. Znów trafiliśmy na halę jak lotnisko, znów zostaliśmy sprawnie odprawieni i znów pociąg odjechał punktualnie. Dojechaliśmy do Nankinu również punktualnie, ale po wyjściu z pociągu popadliśmy w konsternację, bo nic nie wyglądało tak jak pamiętaliśmy.
Ja mam bardzo dobrą pamięć do tabliczek. W sensie bardzo dobrze kojarzę typy tabliczek (jeśli coś się buduje wcześniej, a coś później, lub ten sam obiekt powstaje w różnych częściach kraju to właściwie pewne, że tabliczki oznaczające te samo, np. wyjście, metro, drogę ewakuacyjną, będą się
Wystawa pieniędzy- Muzeum Szanghajskie
różniły kolorem, kształtem czy innymi detalami). Wiedziałam, że wysiedliśmy gdzieś indziej, nieco to było niepokojące, bo gdy wysiedliśmy zbliżała się 22, ale postanowi- liśmy podążać za tłumem, no i oczywiście tabliczkami. Tabliczki wyprowadziły nas do metra, bez konieczności wychodzenia z dwor- ca na zewnątrz. Po zerknięciu na mapę stało się jasne, że w Nankinie były dwie stacje (no kto by pomyślał!). Na szczęście bez problemu wróciliśmy do "domu". Kolejnego dnia mieliśmy się spotkać ze znajomymi, którzy również przybyli do Chin w celach czysto naukowych.. I ponownie, miało być całkiem ciekawie...