niedziela, 31 stycznia 2016

18- Wyprawa na Wielki Mur Chiński, część Juyongguan, czyli wielka gra Polacy-Chińczycy

Punktualnie o 7:45 przyszła po nas nasza anglojęzyczna "przewodniczka" w różowym dresie, co odjęło jej pewnie jakieś 4 lata. Po odjęciu kolejnych lat za niewielką posturę na oko miała jakieś 15 lat (czyli pewnie miała te swoje 22. Umawialiśmy się na nieco później (w końcu 8:00 a 7:45 to jest różnica gdy ma się zaplanowane pół godziny na śniadanie). Grzecznie powiedzieliśmy, że musimy zjeść śniadanie, była nieco niepocieszona i zachęcała żebyśmy jednak szli, bo kierowca nie ma gdzie parkować i różne takie, ale my uparcie chcieliśmy skończyć śniadanie, zwłaszcza, że wyjątkowo było nadspodziewanie europejskie z tostami i w ogóle. Niepocieszona
stwierdziła, że poczeka przed hotelem. O punkt 8 wyszliśmy na zewnątrz. "Przewodniczka" uprzejmie przypomniała, że trzeba zapłacić, uprzejmie odpowiedzieliśmy, że zapłacimy umówioną połowę, a drugą połowę po powrocie - jakoś tak naturalnie nam wyszedł ten pomysł po ostrzeżeniu hotelowym. Chinka się zgodziła. Próbowałam ją namówić, żebyśmy nie jechali do żadnych "muzeów", tylko prosto na mur. Zrobiła zmartwioną minę, i stwierdziła, że musimy odwiedzić przynajmniej 5 punktów pseudo muzealnych. Na co ja zaprotestowałam, że jakie 5 miały być 2! No to ona musiała zadzwonić do szefa, po skończeniu rozmowy przytaknęła, że no tak, 2 są do odwiedzenia. Zapowiadała się długa podróż...no i wiedziałam już, że oto zaczęła się gra, kto kogo zrobi w konia, albo raczej jak bardzo uda im się nas zrobić w konia i wyciągnąć pieniądze. Póki co prowadziliśmy 3-0, w końcu nie daliśmy się wyciągnąć z hotelu wcześniej (a to też jak się później okazało miało swój cel), zapłaciliśmy połowę za wycieczkę i postawiliśmy na swoim, że zatrzymujemy się w dwóch (nie owijając już w grzeczności) sklepach. Wsiedliśmy więc do samochodu i rozpoczęliśmy przygodę. Już na początku przejazdu "przewodniczka" błysnęła swoją głęboką wiedzą o
Pekinie i jego historii: "na prawo widzicie wielką bramę, jest ich bardzo wiele w Pekinie", na tym wykład się skończył, zapytałam nawet kiedy i po co właściwie powstały te bramy, ale odpowiedziała, że nie wie i zaczęła dyskutować z kierowcą, może próbowała od niego się dowiedzieć po co te bramy ktoś postawił? Po 10-15 minutach dotarliśmy do pierwszego "muzeum" pereł. Spytałam czy możemy poczekać w samochodzie, a oni niech sobie zwiedzają jak ich interesują perły (osobiście nie lubię pereł), ale nagle okazało się, że kierowca musi jechać zatankować samochód. Wysiedliśmy więc, bo widać było, że nic nie da się zrobić, musimy wejść, odbębnić perłową wizytę i koniec. Na wejściu oczywiście dostaliśmy osobistą "przewodniczkę", która opowiadała nam o perłach. Zwieńczeniem opowieści miało być otwarcie żywego małża i pokazanie tej głupiej perły. Zaprotestowałam, żal mi było tego małża. Chinka się trochę zdziwiła, no ale odłożyła go z powrotem do akwarium. Po zakończeniu wycieczki znaleźliśmy naszą "główną" przewodniczkę i oświadczyliśmy, że możemy już jechać, już wszystko zobaczyliśmy. Nasz mała dresiarka wydawała się być zawiedziona, zapytała mnie czy nie lubię pereł, no to zgodnie z prawdą powiedziałam, że nie, nie lubię. Bardzo poruszyło ją to oświadczenie i koniecznie chciała wiedzieć dlaczego nie. Cóż, przy jej różowym dresie może i moje jeansy, bluza i plecak sprawiały wrażenie, że lubię elegancką biżuterię (chociaż dla mnie
właśnie perły są mało eleganckie, wręcz trącą tandetą). Wytłumaczyłam więc, że nie lubię biżuterii z perłami, nie podoba mi się, po prostu taki gust. "Przewodniczka" jednak nie dawała za wygraną i stwierdziła, że kierowcy jeszcze nie ma, więc może jednak pooglądamy "eksponaty". No więc obskoczyliśmy wszystkie gabloty i po pięciu minutach byliśmy znów przy drzwiach. Chinka zrezygnowana powiedziała, że możemy jechać dalej bo już jest kierowca. No więc wygląda na to, że kolejny punkt dla nas, nic nie kupiliśmy. Powiedzmy, że jeden dla nich, bo udało im się nas wygnać z samochodu, czyli 4-1. Następnym przystankiem było "muzeum herbaty". Według naszej przewodniczki "bardzo ciekawe miejsce, gdzie odbędziemy kurs parzenia herbaty". Nie wiem czy widziała jak przewracam oczami, ale zdecydowałam się nie zadawać więcej pytań, jak również nie komentować. Znów dostaliśmy "osobistą przewodniczkę" od parzenia herbaty. Była co prawda ciut niepocieszona i zaskoczona, bo niestety, ale przed wyjazdem kupiłam w Polsce książkę o parzeniu herbaty, i znałam wszystkie ciekawostki w tym temacie, więc za każdym razem gdy zadawała pytanie ja na nie odpowiadałam. Pokazała też komicznego, ceramicznego pee boy, który sikał jeśli polało się go wodą o odpowiedniej temperaturze do parzenia herbaty. Na koniec oczywiście zaproponowała zakup herbaty, trzy opakowania w cenie dwóch.  Tłumaczyliśmy jej, że zakupiliśmy już plecak herbaty w Shanghaju i więcej po prostu nie chcemy (co za głupi, nic nieznaczący argument). Widząc nasz opór dorzuciła jeszcze małe opakowanie herbaty jaśminowej. Akurat to najmniejsze opakowanie mnie zainteresowało. Chciałam koniecznie znać jego cenę, ale sprzedawczyni opierała się. W końcu się jednak poddała i pozwoliła
nam zakupić tylko to małe pudełko, tym nie mniej wychodząc z pokoju szkoleniowego miała łzy w oczach. Kurczę, czy oni ich tam biją jak nie uda im się sprzedać odpowiedniej ilości herbaty? Tym razem mogliśmy wyjść w miarę szybko z tego sklepu. No i niestety straciliśmy kolejny punkt...4-2. No to teraz mieliśmy już jechać na mur. Po drodze opłacaliśmy przejazd autostradą (ale o tym była mowa przy ustalaniu warunków przejazdu). Jednak okazało się, że skubańcy kierowca i
"przewodniczka" mieli inny plan. Po zatrzymaniu samochodu na jakimś placu "przewodniczka" spytała czy mamy ochotę na lunch, nie mieliśmy, dopiero co jedliśmy śniadanie (teraz stało się jasne dlaczego była wcześniej i dlaczego tak bardzo chciała, żebyśmy nie dojedli tego śniadania). Tym nie mniej okazało się, że kierowca był głodny i on musiał zjeść lunch, ale spokojnie my jak nie chcemy możemy sobie pochodzić po mega sklepie z mega badziewiem. Oczywiście pozostanie w samochodzie bez nadzoru kierowcy było wykluczone. Poszliśmy więc obejrzeć pocztówki i inne 5 razy droższe niż w lokalnych sklepach magnesy na lodówkę i zaczęliśmy się zastanawiać czy jednak z nudów nie skusić się na ten lunch. Problemem było jednak to, że naprawdę nie byliśmy głodni, a poza tym jak zerknęliśmy co tam dają (ryż z kurczakiem w cenie naszej wczorajszej kaczki), stwierdziliśmy, że jednak zjemy jeszcze raz tą kaczkę po powrocie. W sklepie z badziewiem nic nie zakupiliśmy, lunchu nie zjedliśmy czyli chyba dwa punkty dla nas, dla nich jeden za to, że w ogóle nas tam przywieźli a nie tak miało być, czyli 6-3. Kierowca ewidentnie zaczynał być poirytowany, przewodniczka też przestała szczebiotać, panowała gęsta atmosfera w samochodzie. Dotarliśmy do wielkiego muru, według naszej oferty mieliśmy dojechać do BaDaLing (najpopularniejszy odcinek muru), my ustalaliśmy dzień wcześniej z naganiaczem z ulicy, że chcielibyśmy dojechać do Jinshanling, na co przewodniczka przytakiwała, że tak, tak jedziemy właśnie tam gdzie chcemy my. Przed wjazdem na "teren" muru
"przewodniczka" znów błysnęła swoją wiedzą, stwierdziła, że "jest to jedyna budowla wykonana przez człowieka widziana z księżyca, ponad to jest to zachowany oryginał muru i mury te służyły do obrony miasta". No znakomicie! na trzy sprzedane informacje aż jedna była prawdziwa.. (tylko ta, że faktycznie mur służył do obrony miasta). Podjechaliśmy do kas. Chinka powiedziała, że pójdzie kupić nam bilety, i że każdy bilet kosztuje 80 RMB. Zdziwiłam się, bo w przewodniku była podana cena 45 RMB,a do tej pory te ceny atrakcji raczej się zgadzały z tymi z przewodnika. Powiedziałam, że podejdziemy sami do kas, bo być może mi przysługuje zniżka, bo mam legitymację uczestnika studiów doktoranckich. Wyszliśmy więc razem we trójkę. Okazało się, że faktycznie! Mam zniżkę i mój bilet kosztował 23 RMB a męża normalnie 45 RMB. "Przewodniczka" zaczęła się podniecać moją legitymacją, że powinnam była jej powiedzieć, że ją mam, bo ona mi gwarantuje mnóstwo zniżek (pewnie chodziło o przejazd autostradą?). Nie wiem ile punktów powinnam przyznać nam za wychwycenie tej ściemy...Ale przyznam uczciwie 1. Czyli 7-3. Po przekroczeniu bramy "przewodniczka" powiedziała, że poczekają na nas w samochodzie z kierowcą, a my możemy iść pozwiedzać. Spytałam ile trwa ten spacer po murze. Stwierdziła, że około pół godziny, czyli za 45 minut powinniśmy być z powrotem. Pożegnaliśmy się więc i
zapowiedzieliśmy że jak nam się znudzi to wrócimy (dzień wcześniej ustalaliśmy z naganiaczem, że możemy być na murze tyle ile chcemy). Ruszyliśmy więc z ulgą, że "przewodniczki" nie będzie. Wdrapywaliśmy się coraz wyżej. Po około półgodzinie dotarliśmy do...a jakże sklepiku z pamiątkami i snikersami w cenie kaczki z restauracji. Nie dało się ukryć, że to nie koniec muru, było go znacznie więcej przed nami. Nie zastanawialiśmy się więc zbyt długo tylko ruszyliśmy dalej. Stwierdziliśmy, że pozostawienie nas na tym murze przez "organizatorów" wycieczki jest mało prawdopodobne, w końcu nie dostali całej sumy za wycieczkę. Spacerowaliśmy więc często robiąc przystanki na pstryknięcie zdjęć wszystkiemu i wszystkim czym tylko się dało. Po drodze zrobiliśmy też przerwę na właśnie snikersa z plecaka. Spacer był sympatyczny, i wcale nie było wiele ludzi. Już po ponad 3 godzinach zaczęliśmy się przymierzać do powrotu. Zeszliśmy na parking i odnaleźliśmy nasz samochód. Kierowca już nie krył wkurzenia, bluzgał po Chińsku, że uszy więdły, "przewodniczka" srogo nas rugała, że mieliśmy wrócić po pół godzinie, a oni przecież za parking tu płacą. Spokojnie stwierdziliśmy, że chcieliśmy przejść cały mur, i że wczoraj człowiek który oferował nam tą wycieczkę obiecał, że możemy spędzić na murze tyle czasu ile chcemy. No więc ona zaczęła to tłumaczyć na chiński. Czyli kolejny punkt dla nas 8-3. Kierowca coś tam odburknął i zaczęła się droga powrotna. Wyjeżdżając z "terenu" muru przewodniczka poinformowała nas, że musimy dopłacić za parking na którym stali a na który mieli kwit. Ja generalnie byłam przeciwna, bo o tym dodatkowym koszcie nie było wcześniej mowy, ale Pan mąż już chyba był umęczony tą walką no i oddał kwotę zgodną z kwitem (10 RMB?). Czyli punkt dla nich, a więc 8-4 Wracając znów płaciliśmy za autostradę (zgodnie z umową). W pewnym momencie kierowca się zatrzymał. "Przewodniczka" stwierdziła, że to by było na tyle i mamy wyskakiwać z kasy. Ponad to
poinformowała nas, że w Chinach jest taki zwyczaj, że turyści dają napiwki przewodnikom i kierowcom po wycieczce więc mamy im dać po 150 RMB każdemu. Odpowiedziałam, że nie wiem gdzie jesteśmy i gdzie jest nasz hotel i że ja nie znam takich zwyczajów. Ona odpowiedziała, że hotel jest kawałek dalej prosto, ale kierowca nie może już tam jechać. Wpadliśmy w lekką panikę, bo jakoś to wszystko się kupy nie trzymało. W końcu Pan mąż zabrał głos i powiedział, że resztę pieniędzy oddamy "przewodniczce" w hotelu i ma z nami do niego pójść. Kierowca w odpowiedzi opluł się jak mu to przetłumaczyła (było naprawdę mało przyjemnie), no ale ostatecznie wypuścił nas z samochodu (9-4). Poszliśmy do hotelu, który znajdował się faktycznie nie tak daleko (zaledwie dwie ulice dalej) a w tym czasie przewodniczka ostatkiem sił próbowała wydębić od nas pieniądze. "Ja jestem tylko biedną studentką, która stara się dorobić, żeby mieć z czego żyć". Na co ja: "No tak, tylko, że w naszym kraju my dajemy napiwki gdy jesteśmy zadowoleni z obsługi, a z Ciebie nie jesteśmy. Próbowałaś nas oszukać i nie masz żadnej wiedzy na temat rzeczy które pokazujesz", na co ona "ale ja jestem tylko biedną studentką..."itd. Na co ja: "ale ja też jestem tylko biedną studentką" na co ona: "serio?  to ile Ty masz lat?". Akurat byliśmy pod hotelem więc czas był zakończyć tą idiotyczną dyskusję. Biedna studentka została poinformowana, że płacimy drugą połowę, zgodnie z umową, natomiast napiwku nie będzie. Wcisnęliśmy jej resztę pieniędzy i czym prędzej udaliśmy się do naszego pokoju (10-4). Hurra! Polska do boju!  Daliśmy sobie około godziny na odpoczynek, bo trochę się zastanawialiśmy czy przypadkiem kierowca wraz ze studentką w dresach nie stoją np. przed hotelem i nie czekają na nas aby jednak przekonać nas, że należy się im napiwek... W czasie odpoczynku zajrzeliśmy do przewodnika..Okazało się, że jednak należało im przyznać jeden dodatkowy punkt. Po przeanalizowaniu biletu z naszego muru, okazało się, że zawieźli nas na odcinek najmniej popularny, ale za to najbliżej Pekinu. Cóż, myślę, że mało kto jedzie go obejrzeć po przeczytaniu właśnie, że jest najmniej popularny i "zapomniany". Nie wiem jak wyglądają inne odcinki muru, ale ten na którym my byliśmy (Juyongguan) miał swój czar i naprawdę nie było na nim tłumów, co jeszcze dodawało mu uroku. Także końcowy wynik 10-5, co jak uważam i tak jest niezłym rezultatem!
Po około godzinie stwierdziliśmy, że koniec tego odpoczywania, po pierwsze należała się nam najlepsza na świecie kaczka po pekińsku, a po drugie jeszcze tyle rzeczy powinniśmy zobaczyć przed wyjazdem...

wtorek, 26 stycznia 2016

17- There are 9 000 000 bicykles in Beijing...Czyli Zakazane Miasto, Wzgórze Węglowe i najlepsza kaczka po Pekińsku.


Szarość wiecznego miasta
Uwielbiam Katie Melua i jej totalnie miękkie i przytulne piosenki (tak odnośnie tytułu tego postu)... W Pekinie oczywiście panował tłok. Po opuszczeniu pociągu skierowaliśmy się do metra. Tutaj nie było najmniejszego problemu z dotarciem ze stacji na stację. Wszystkie chińskie opisy miały swoje angielskie odpowiedniki. Wysiedliśmy na placu Tiananmen, ale po stronie zakazanego miasta. Trzeba przyznać, że po opuszczeniu metra, wielki pałac ze zdjęciem narodowego idola - Mao Zedonga robi wrażanie. Człowiek po prostu czuje się niewiele znaczący w obliczu tej wielkości portretu! Instrukcja dotarcia do naszego superaśnego hotelu zakładała przejście do końca ulicy na której znajdowało się zakazane miasto i skręcenie w lewo po czym parominutowy spacer  wzdłuż tej ulicy, aż natrafimy na hotel. Po drodze
Yuhuayuan - Cesraski ogród
zahaczyli nas sprzedawcy wycieczek na wielki mur. Oczywiście wielka ściana była naszym celem numer jeden tej wycieczki (poza prawdziwą kaczką po pekińsku, to był cel pre jeden). Pan sprzedawca wycieczek nadspodziewanie dobrze mówił po angielsku. I to mnie właśnie najbardziej urzekło w jego ofercie. Po opowieściach naszych znajomych, którzy pojechali na zwiedzanie muru z wycieczką organizowaną przez hotel wiedzieliśmy że: po pierwsze nie chcemy jeździć po żadnych sklepach ( znaczy muzech...MUZEACH w których każdy eksponat jest na sprzedaż) poprzedzających wizytę na wielkim murze, po drugie chcieliśmy jechać sami, ewentualnie z niewielką grupką osób która godziłaby się na wszystko co my chcemy. Pan dał nam mini wizytówki na breloczku z planem podróży który mogliśmy sobie wybrać oraz z cenami. Mogliśmy zdecydować który kawałek muru chcemy zobaczyć, plus mieliśmy jechać sami z przewodnikiem i kierowcą. Po postawieniu sprawy jasno, że nie chcemy odwiedzać "muzeów" stwierdził, że może ograniczyć ich ilość z 5 do powiedzmy 2, oczywiście z zastrzeżeniem, że absolutnie nie musimy przecież nic a nic kupować. Ostatecznie dogadaliśmy się, że wieczorem zadzwoni. Biliśmy się z myślami, czy to aby na pewno dobry pomysł, w sumie gdzieś z tyłu głowy dzwoniło, że ryzykujemy, no ale kto by słuchał takich drętwych głosów (hej przygodo!). Po zameldowaniu się w hotelu i ocenieniu, że znajdujemy się w hotelu o najgorszym jak dotąd standardzie z najbrudniejszym dywanem jaki kiedykolwiek widziałam w jakimkolwiek hotelu zostawiliśmy to co niepotrzebne i ruszyliśmy na podbój Zakazanego Miasta. Było pochmurno (posmogowo, chyba bardziej by pasowało do tej sytuacji), i totalnie sennie... Niestety, pomimo, że miejsce przecież ciekawe, nie mam stamtąd zbyt wielu zdjęć. Po pierwsze przez tą pogodę, a po drugie było tyle ludzi, że zrobienie jakiegokolwiek sensownego zdjęcia graniczyło z cudem..
Zakazane Miasto, widok z Wzgórza Węglowego
Po przebiegnięciu przez wszystkie pałace i obejrzeniu cesarskiego ogrodu w którym odpoczywali wielcy Chin (na pewno w mniejszej liczbie niż 25 osób na metr kwadratowy, czyli ich odpoczynek miał jakiś sens) skierowaliśmy się na na Wzgórza Węglowe skąd rozpościerał się niesamowity widok na Zakazane Miasto..Tak naprawdę dopiero widząc je z góry zobaczyłam z jak potężnym miejscem miałam do czynienia. Jednak zanim dotarliśmy do wzgórza, przeszliśmy przez park, i tu już można było faktycznie odsapnąć. Było zielono, wolne ławki a na trawie Chińczycy ćwiczący namiętnie Thai Chi...Takie Chiny też istnieją i to tuż obok tego totalnego zgiełku. Przed wejściem na wzgórze zastanawiałam się, czy nie byłoby dobrym pomysłem zjedzenie czegoś, np. czegokolwiek. Pan mąż jednak zadecydował, że szkoda czasu i że jeszcze się najemy, kiedyś...
Kolorowe elementy Pawilonu WW (Wiecznej Wiosny)
Wzgórze nie było jakąś ogromną górą, ale pokonanie go kosztowało nas nieco czasu i wysiłku. Na jego szczycie znajduje się bajecznie kolorowy Pawilon Wiecznej Wiosny. Kiedy obeszliśmy go już dookoła zapadła decyzja o zejściu i zdobyciu wreszcie czegoś do jedzenia, zanim jednak jedzenie okazało się, że potrzebujemy też znaleźć bankomat, bo lepiej nie ryzykować, że transakcja nie przejdzie w restauracji...No więc, schodząc utwierdziliśmy się w przekonaniu, że trzeba to zrobić jak najszybciej, bo byliśmy jednak głodni. Po opuszczeniu parku próbowaliśmy znaleźć bankomat na własną rękę, jednak ponieważ po pół godzinie nigdzie żaden nie zamajaczył więc zaczęło się ulubione odpytywanie tubylców, i co można powiedzieć? Z ich angielskim nie jest dużo lepiej niż z angielskim Nankińczyków. Oczywiście pytanie czy mówią po angielsku, znają bezbłędnie oraz słowo "yes". Niestety kiedy pojawia się jakieś bardziej skomplikowane słowo...Pozostaje uśmiech...I tak mniej więcej po godzinie znaleźliśmy bank wraz z bankomatem, który bez problemu wypłacił pieniądze, a dodatkowo nikt nas za to nie pobił (nie to co "Zagubionego w Chinach"). Zaczęliśmy się więc rozglądać za restauracją. Celem była restauracja gdzie podawano by prawdziwą kaczkę po pekińsku...Niestety w okolicach banku, ani miejsca do którego się zapuściliśmy nie było żadnej knajpy. Ani jednej! Na wyczucie kierowaliśmy się z powrotem do Zakazanego Miasta, od którego jak się okazało, całkiem nieźle się oddaliliśmy. W końcu weszliśmy w jakąś uliczkę gdzie zaczęły pojawiać się pojedyncze restauracje. Ponieważ ja już konałam z głodu wybraliśmy drugą, którą mijaliśmy, a która wydawała nam się całkiem do rzeczy, no i było w niej trochę Chińczyków (zasada numer jeden przy wybieraniu knajpy w obcym miejscu, sprawdzić czy są w niej ludzie). Weszliśmy zatem, i modliliśmy się żeby mieli menu z obrazkami, tak bardzo zależało mi, żeby przypadkiem nie trafiły mi się żadne nerki z wątróbkami w sosie własnym. I kto by pomyślał, znalazło się takie menu! Po mniej więcej dwóch minutach wiedzieliśmy, że chcemy kaczkę z obrazka numer 3 oraz największe piwo jakie istniało w tej knajpie.  Po nie tak długim czasie oczekiwania na stół wjechały placuszki cienkie jak pergamin, coś jak nasze naleśniki, warzywa pocięte w słupki (marchew, ogórek i coś różowego) kilka sosów i cukier. Kucharz pokroił przy nas kaczkę na którą osobiście byłam gotowa się rzucić bez krojenia, ale moja Europejskość zwyciężyła i grzecznie poczekałam aż skończy. Kiedy już sobie poszedł pozostaliśmy mimo wszystko w konsternacji...jak my to do licha mamy zjeść...Po co te placki? Zaczepiłam kelnerkę i poprosiłam, żeby mi pokazała jak to się je. Myślałam, że umrze tam ze śmiechu, ale pokazała. Po prostu wszystko należało wkładać na placki i zawijać jak się chciało (chociaż nalegała na składanie ich po swojemu), natomiast upieczoną skórkę która była cuudownie chrupiąca maczało się w cukrze. W życiu nie jadłam niczego tak dobrego! To był mój najlepszy obiad w życiu! Oczywiście mogło się to wiązać też z tym, że byłam też niewyobrażalnie głodna, też jak nigdy... Po obiedzie wróciliśmy do hotelu i wykonaliśmy telefon do Pana od wycieczek na mur. Pan przyszedł do hotelu abyśmy podpisali się na liście, że pojedziemy z jego firmą. Płatne wszystko następnego dnia. Wyjazd o 8 rano, jedziemy na ten mur na który chcemy.
Wieczorem otworzyłam instruktaż hotelu. W każdym hotelu jest coś takiego, o której goście mają wyjść, co robić jak jest pożar itp. Natrafiłam w nim na interesującą informację. Mianowicie, przestrzegano tam przed zakupem wycieczek na Wielki Mur od ulicznych sprzedawców, ponieważ to oszuści. Oczywiście na następnej stronie była oferta takich wycieczek z hotelu, nie tylko trochę droższych od tej która nam została zaoferowana, ale też z objazdem 7 "muzeów". Trochę to nas zastanowiło...Ale tylko trochę, w końcu wiadomo, hotel, cwaniaki jedne też chce zarobić, więc jakoś musi zniechęcić do konkurencji. Tak właśnie sobie to wytłumaczyliśmy i zasnęliśmy z przekonaniem, że jutro jedziemy na super wycieczkę, i to w super cenie, na super warunkach! Tia...