wtorek, 25 czerwca 2013

8 - Chiny to brzmi...?

W styczniu miałam urodziny. Przy oglądaniu naszej "mapy wspomnień" z pinezkami powbijanymi w miejsca które na własne oczy zostały obejrzane, jeden z kolegów stwierdził: "jeśli przyjąć Polskę jako środek świata, to macie ogarnięty głównie zachód i prawie wcale nigdzie nie byliście na wschodzie". Ciekawe..., może dlatego los, kilka miesięcy wcześniej złożył mi propozycję pod postacią maila z propozycją wygłoszenia referatu na konferencji w... Nankinie? Generalnie aby w ogóle myśleć o takim wyjeździe trzeba wykonać najpierw niezły wysiłek w ciemno. Najpierw wymyślić o czym właściwie można by powiedzieć, potem napisać artykuł z tego tematu, wysłać i czekać czy w ogóle organizatorzy będą zainteresowani. Kiedy już otrzyma się informację, że tak zapraszają, można się zacząć zastanawiać skąd by tu szarpnąć pieniądze na ten wyjazd. Jak się znajdzie potencjalne źródło, trzeba o ta kasę zawalczyć i... ją wygrać. Akurat znów wszystko u mnie zagrało i... mogłam zacząć planować konkrety. (Wstęp powstał na potrzeby pytających "skąd...?").
Na początku musiał zostać ustalony skład wycieczki. Czyli postanowienie czy jadę sama, czy jednak mój mąż też ma ochotę "liznąć" państwo środka. Zaledwie po jakimś miesiącu, mąż zdecydował, że sama to ja nie pojadę. Być może na decyzję wpłynął fakt, że w międzyczasie czytałam "Zagubionego w Chinach" (Maarten J Troost) i im dalej w las, tym bardziej byłam skonsternowana i trochę ... przestraszona? No bo czy jeżdżące autobusy śmierci, w których wykonywane są kary śmierci na więźniach, mogą być uznane za przejaw przestrzegania praw człowieka? Chińczycy twierdzą, że to chyba lepsze niż publiczne rozstrzeliwanie, no a poza tym dobry sposób na pozyskanie jeszcze niektórych organów na handelek... I czy normalne jest, że możesz zostać pobity przez przechodnia po pobraniu pieniędzy z bankomatu, podczas gdy reszta tłumu po prostu beznamiętnie patrzy i nikt nie raczy wytłumaczyć za co obrywasz? Takie to właśnie historie znajdowałam w tej książce, a następnie karmiłam nimi męża. Już po miesiącu zakupiliśmy drugi bilet, dla męża, taki sam jak mój. Miało być fajnie, bo lecieliśmy przez Amsterdam, w którym mieliśmy spędzić 6 godzin, potem Pekin, dwie godziny i docelowy Nanjing. Miało...Już po tygodniu dostaliśmy oboje zawiadomienie, że nasz lot się rozpadł. Nie było to fajne, bo jak się okazało KLM postanowił zafundować nam 10 godzin w Pekinie. No ale cóż... najgorsza informacja i tak była jeszcze przed nami...
Jakieś dwa tygodnie przed wylotem otrzymałam telefon z zapytaniem czy zamierzam lecieć do tych Chin, bo jeśli nie to linia z radością zwróci pieniądze. W moim przypadku nie było o tym mowy. Przytaknęłam więc, że lecę, pomarudziłam jeszcze, że specjalnie prosiłam o podróż nie dłuższą niż 24h a ONI proszę jak mnie urządzili.Pani z biura posłuchała i niezmordowanie namawiała mnie na zwrot biletu (potem mogłabym sobie kupić inny za dwa lub trzy razy tyle za ile kupiłam ten pierwszy, no propozycja nie do odrzucenia po prostu). Po tym telefonie stwierdziłam, że mężowi też by się przydało potwierdzić jego bilet. Poprosiłam więc, żeby przysłał mi swój plan podróży. I tu właśnie jest TO najgorsze co nastąpiło.. Lecieliśmy zupełnie różnymi samolotami, a czas lądowania w Nankinie między naszymi samolotami różnił się zaledwie 10 godzin! Po wykonaniu rozpaczliwych telefonów do obu agencji jak i linii lotniczych okazało się, że świat nie jest taki piękny a wszyscy są źli i nie chcą nam iść na rękę.
 Nie pozostawało nic innego jak wstać o 4 rano i odprowadzić męża na jego samolot, a następnie po dwóch godzinach wsiąść do swojego samolotu... Hasła pocieszające, towarzyszące nam w tej sytuacji: "jak się rozbije jeden samolot to przynajmniej jedno z nas przeżyje", "podróżujemy jak by nie było jak rodzina królewska", "to złe, dobrego początki"... Po wejściu do samolotu mogło być już tylko lepiej...albo gorzej...