sobota, 11 stycznia 2014

12 Nanjing dzień drugi

Kolejny dzień w Nankinie rozpoczęliśmy od znalezienia stacji metra. Mapa, którą się tego dnia posługiwaliśmy znajdowała się w przewodniku i nie była zbyt dokładna, zwłaszcza jeśli chodzi o skalę odległości. Za punkt odniesienia przyjęliśmy Zifeng Tower, najwyższy drapacz chmur w Nankinie. Oczywiście wyglądało na to, że wieżowiec oddalony jest od naszego mieszkanka jakieś 15 minut drogi w rzeczywistości spacer zajął nam jakieś 45 minut. Po drodze mijaliśmy śpiących na hamakach robotników (albo pracowników banków?), czyli nie tylko w Hiszpanii mają sjesty.
Sjesta po chińsku

Nadszedł czas żeby przejechać się po raz pierwszy chińskim metrem. Zakup biletu nie stanowił problemu, w automatach występuje wersja angielska, jeśli człowiek jest w stanie ogarnąć biletomaty w Warszawie (swoją drogą, nie mam pojęcia jak radzą sobie z nimi obcokrajowcy, osobiście nigdy nie wiem co to są te stołeczne strefy i w której się akurat znajduję oraz do której zmierzam.. nie mówiąc o tym, że skąd do licha mam wiedzieć ile zajmie mi przejazd z punktu A do B?). Zdziwienie zaliczyliśmy przy przejściu podejściu do bramek do metra. Otóż zanim się przez nie przejdzie należy przepuścić "bagaż podręczny" przez skaner, taki sam jak na lotniskach. Wykrywaczy metalu jednak nie ma, więc po co całe to spowalnianie ludzi? Oto odpowiedzi na jakie wpadliśmy z mężem zastanawiając się nad tym:
a) Pracujący przy skanerach przyuczają się do pracy na lotnisku,
b) Obywateli jest tak ogromna masa, że trzeba im znaleźć jakiekolwiek zajęcie,
c) Każdy ma mieć poczucie, że nie ma prywatności i kwestia rzeczy znajdujących się w torebce jest sprawą ogółu,
d) Po prostu państwo lubi dręczyć swoich obywateli pod przykrywką bezpieczeństwa.

Czy Chińczycy się godzą na takie traktowanie? Nie wszyscy. Raz widzieliśmy młodego chłopaka, który po tym jak pani Naganiaczka od skanów wskazała mu przyjaźnie skaner i próbowała go w tym kierunku zagonić, ominął ją i poszedł do bramek jakby jej nie było, brakowało tylko pokazania środkowego palca. W Pekinie z kolei na jednej ze stacji na ścianie widniał napis po angielsku wyjaśniający, że skanowanie rzeczy nie jest obowiązkowe, ale zachęcają aby się mu poddawać dla własnego bezpieczeństwa, tym bardziej niezrozumiałe jest w ogóle istnienie tych urządzeń na stacjach metra. Tak czy inaczej po przejechaniu  kilku stacji znaleźliśmy się na dworcu. Stojąc na hali z kasami i komputerowym wyświetlaczami oczywiście z krzakami, ja nastawiałam się bojowo, mocno postanawiając, że nikt się przede mnie nie wepchnie (wg. przewodników jak i przytoczonej wcześniej książki naród chiński z natury nie szanuje kolejek),a mąż poszukiwał kartki w której miał zapisane krzaki (tak, tak własnoręcznie). Kiedy udało nam się dotrzeć do okienka przykleiliśmy kartkę do szyby. Pani kasjerka spojrzała i zaśmiała się (tym razem, dam głowę, że nie był to objaw zakłopotania). Przekręciła w naszym kierunku monitor i zaczęła pokazywać dostępne godziny. Wybraliśmy w miarę wczesną, ale nie zabójczo wczesną porę, w końcu Szanghaj od Nankinu jest rzut beretem, coś nieco ponad 300 km, przeliczając to na czas w jakim pokonuje go pociąg otrzymamy ok 1.5 h. Uszczęśliwieni swoją zaradnością, zjedliśmy śniadanie pod postacią pierożków z baru dworcowego i ruszyliśmy w kierunku parku Xuanwuhu (po polsku nazwa jest znacznie bardziej bajkowa: Park Jeziora Czarnego Smoka). Dworzec znajduje się w zasadzie na jego skraju. O wyjątkowości parku stanowią przede wszystkim mury miejskie, które kiedyś, kiedyś były elementem obronnym miasta (taak Chińczycy wprost uwielbiają ściany).
Mury miejskie
 Trzeba jednak przyznać, że generalnie park Jeziora Czarnego Smoka jest miejscem w którym można wypocząć. Po minięciu kilku rozkosznych jeziorek z łowiącymi ryby Chińczykami i po obejrzeniu bramy południowej z ruinami pierwszego pałacu cesarskiego dynastii Ming, ruszyliśmy w kierunku wysepek położonych na jeziorze. Tłum, który jednak spotkaliśmy w tamtym rejonie skutecznie nas zniechęcił do dalszych eskapad. Kiedy już podejmowaliśmy decyzję o powrocie, zwróciła naszą uwagę pani z wycelowaną centralnie w nas komórką. Zaczęłam się rozglądać, co też jest ciekawego za moimi plecami i w pewnym momencie zrozumiałam..
Kawałek muru otaczającego miasto z odciśniętą wizytówką budowniczego
To ja byłam ciekawostką w tym chińskim tłumie. Zdecydowanie postanowiliśmy się zabierać z tego zoo (w którym to my byliśmy małpami), wtedy pani od telefonu przekazała telefon młodszej pani i podeszła do mnie, wzięła pod rękę i pokazała na komórkę. A dobra co mi tam, raz mogę się poczuć jak celebryta.. A swoją drogą, to biedne te prawdziwe celebryty co to muszą pozować właściwie na zawołanie.. Po powrocie do hotelu zaczęłam analizować zakupione bilety i nie do końca zgadzała mi się cena..
Wędkujący tambylec
Wyglądało na to, że bilety podrożały najmniej 100% względem tego co podawała książka i różne internetowe informatory. Zgłębiając temat trafiłam na blog Mateusza Adamusa, w którym znalazłam link prowadzący prosto do rozkładu pociągów w Chinach wraz z ich numerami, cenami biletów i wszystkim co dusza zapragnie. Okazało się, że wykupiliśmy sobie pierwszą klasę. Wreszcie zainteresowało mnie co mój mąż narysował na taj kartce do pani kasjerki, okazało się, że było to hasło: "miękkie siedzenia". Nie wiem, być może w pociągu do Tybetu taka informacja komuś się przydaje, jednak w chińskich miastach, gdzie jeżdżą te ich torpedy siedzenia są tylko i wyłącznie miękkie, ewentualnie baaardzo miękkie (tak to sobie przynajmniej wyobrażam). Cóż w grę wchodziła reklamacja, dzięki której następnego dnia jednak musieliśmy wstać dużo wcześniej...






Rozkład pociągów w Chinach: http://www.travelchinaguide.com/china-trains/
Blog Mateusza Adamusa: http://adamus.home.pl/blog/index.php/2009/10/