czwartek, 25 października 2012

3 - Buon giorno Florencja!

Panorama miasta
Chwilę mnie tu nie było...Chyba wynikało to z całkiem znośnej pogody, która zaszczycała ostatnimi czasy cały kraj, ale jak to mówią było minęło. I nie wiem czy to dzięki obecnej ochiździe jesiennej zaczęłam z nostalgią wracać pamięcią do ostatniej wyjazdowej przygody, czy może krojenie się kolejnego wyjazdu tak na mnie wpływa...Tak czy inaczej, dziś przypuszczam że ze względu na to co się dzieje za oknem (może to sam deszcz a może i jakieś zamarznięte fujostwo do pary pada) moje wspomnienia pewnie będą ciut wyidealizowane, ale co tam!
Jak już wspominałam w poprzednim poście, moja droga przecięła się z drogą Marty, która Włochy zna bardzo dobrze, bo od dłuższego już czasu w nich mieszka. Tak to się czasem składa, że trafiamy na ludzi i natychmiast wiemy, że to jakiś błąkający się po świecie świetnie pasujący do nas puzzel - tak właśnie było z Martą. Jeszcze pierwszego dnia zgadałyśmy się, że pojedziemy razem do Florencji w której mieszkała Marta i ona pokaże mi punkty kluczowe tego miejsca. Mówiąc prawdę, na Florencję nie byłam przygotowana w ogóle, nie czytałam o niej ani nie miałam przewodnika, jedyne co to kojarzyłam coś, że w sumie tam też coś jest do obejrzenia. I faktycznie było na czym oko zawiesić, bądź co bądź Florcia to stolica Toskanii, to jakoś zobowiązuje.
Tak czy inaczej zaczęło się od tego, że po opuszczeniu pociągu przywitało nas bardzo ostre słońce, fakt ten zmobilizował mnie to sprawienia sobie pierwszej wyjazdowej pamiątki - okularów przeciwsłonecznych. Ciut musiałam się potargować i ostatecznie zeszłam z 10 do 5 euro, czyli że wszędzie trzeba się targować, nie ma rady. Wracając z dworca wstąpiłyśmy też na kawkę (no ba! bo i jak że inaczej) no i na rogalika francuskiego. Następnie poszłyśmy odnieść walizę Marty do jej akademika i trzeba powiedzieć jasno - polskie akademiki to PRL. Akademik Marty jak i akademik w Wiedniu w którym zdarzyło mi się nocować mają generalnie inny standard. Tam człowiek czuje się jak w domu, u nas jakby był ciągłym gościem u ubogich krewnych, nieważne jak długo się w nich mieszka. Po akademiku zaczęło się prawdziwe zwiedzanie. Generalnie nie jestem muzeowa, i generalnie nie muszę wchodzić do środka budynków (no chyba że kościoły jak boli mnie krzyż od łażenia a wokół nie ma miejsc siedzących), uwielbiam po prostu się szwendać i chłonąć miejsce. W Florencji największe wrażenie wizualne, poza panoramą miasta zrobiła na mnie Katedra Matki Boskiej Kwietnej (swoją drogą, jaka to ładna nazwa...) razem z dzwonnicą Giotta - przypuszczam, że jestem mało oryginalna, ale do licha, jak coś jest ładne to takie po porostu jest i nie ma co snuć dywagacji.   
To właśnie ta dzwonnica i katedra
A co poza oczywistymi oczywistościami mi się podobało? Na pewno targ przez który tylko przeleciałyśmy, no bo "nie zobaczysz wszystkiego, zakupy zrobisz wszędzie", otóż tu moja przewodniczka miała tylko do połowy rację. Na targu tym mają naprawdę mało tandetne towary, które mogą jak najbardziej stanowić praktyczną pamiątkę (cuuudowne torebki - niestety musiałabym nie jeść do końca wyjazdu gdyby to był mój pamiątkowy wybór). Pomimo ponagleń Marty udało mi się jednak w biegu kupić mojego najfajniejszego suwenira z tego wyjazdu a mianowicie skórzany, oliwkowy pasek, jak również koralik do mojej "szczęściarskiej bransoletki". Paski widziałam później w Bolonii, ale wyglądały znacznie mniej porządnie, a koralików do bransoletek nie spotkałam wcale. Tak czy inaczej po targu obleciałyśmy wszystkie ulice i uliczki, kościoły z zewnątrz a niektóre i z wewnątrz i nastała pora lunchowo - obiadowa. Poprosiłam Martę, żebyśmy zjadły coś, co jest typowe dla tego regionu i najlepiej czego nie ma w Polsce... Jak już w którymś momencie wspominałam, Marta to najlepsza przewodniczka na świecie, więc...właściwie to nie wyobrażałam sobie niczego konkretnego, bo czego można by się spodziewać po bądź co bądź włoskim mieście - pizzy, pomidorów i spaghetti,( i tak pewnie powstają stereotypy..). Marta zabrała mnie na prawdziwy włoski lunch, na który składała się bułka z flaczkami w środku (takimi jak Polacy jadają w zupie) z butelką wina. Nie mogę powiedzieć, że szaleję na punkcie flaków, ale nie reaguję odrazą jak np. w przypadku czerniny, także oczywiście zjadłam swoją bułę. Kanapka  miała naprawdę niezapomniany smak- dość słony, ale naprawdę smaczny. Butelka winka rozgadała nas i zrobiło się jeszcze bardziej przyjacielsko. Po konkrecie przyszedł czas na deser i oczywistą kawusię. Marta postanowiła mnie zabrać do włoskiej kawiarni polskiego pochodzenia - Paszkowski, jak się okazuje jednej z najlepszych w Florencji - (jak dla mnie najlepszej) i z nią też wiąże się miła historyjka. Gdy weszłyśmy do środka Marta spotkała swoją znajomą Włoszkę z którą zaczęła rozmawiać, ja w tym czasie zaczęłam wybierać ciastko, najpierw decydowałam się na jedno, ale jak barman je wyjmował zobaczyłam tiramisu i wiedziałam, że no niestety, ale jednak musi być tiramisu i koniec, zrobiłam więc oczy kota ze Szreka, angielsko-migowo wyjaśniłam, że konieczna jest wymiana, pan zrozumiał i tiramisu było moje. To było najpyszniejsze tiramisu jakie w życiu jadłam!
Najlepsze tiramisu!
A na koniec kiedy chciałam zapłacić, pan barman spytał czy mi smakowało i powiedział, że jest już zapłacone. Trochę mnie to zastanowiło więc jak tylko wyszłyśmy zapytałam Martę czy ona płaciła i okazało się, że zapłaciła tylko za kawę, także taki to oto prezent otrzymałam od barmana z Paszkowskiego.Po słodyczach udałyśmy się autobusem na wzgórze aby obejrzeć panoramę Florencji. Pogoda była fantastyczna, porelaksowałyśmy się przy muzykancie z gitarą i nadszedł czas powrotu. 
Marta, ja i piękna pogoda...
Na stacji oczywiście, że były ogromne kolejki do automatów z biletami, część była oczywiście popsuta a mój pociąg miał odjeżdżać oczywiście za 5 minut, ale znów się udało. Marta po raz kolejny pokazała mi obsługę automatów biletowych (zawsze trzeba wybrać opcję z prawego dolnego rogu - "pokaż wszystkie" bo jeśli się nie wybierze automat pokazuje najdroższe bilety np.20 euro zamiast 5), przypomniała o obowiązkowym skasowaniu biletu przed wejściem do pociągu i... trzeba było się żegnać. Podróż do Bolonii miałam spokojną, byłam z powrotem w hostelu ok. 22, szczęśliwa, że pośpię nawet i 10 godzin...cóż...przedwczesna radość to była...

poniedziałek, 15 października 2012

2 - Bolonia welcome to

No więc jestem w Warszawie. Mam dzień wyjazdu, w torbie 5 stron wydrukowanych z opcjami pociągów z Warszawy do Katowic i  z powrotem,autobusów z dworca z Katowic na lotnisko i z powrotem, oraz z Forli do Boloni i z powrotem, oraz z dworca do hostelu. Jadę sobie spokojnie metrem na dworzec centralny. Zaczynam układać sobie podróż w głowie, wszystko pasuje - najpierw pociąg do Katowic, przesiadka do autobusu, godzinka jazdy i lotnisko, 2 godziny i Forli, w Forli jestm ok 21... dopóki nie zaczynam analizować swojego super planu w towarzystwie godzin wszystko wyglądało świetnie.. No bo skoro ląduję o 21:15, to o której wylatuję? o 19:30, hym...i wtedy zdałam sobie sprawę, że mój pociąg będzie w Katowicach o 18. Obejrzałam bilet lotniczy z jednym nazwiskiem zamiast dwoma (chwilowo to nie był już główny problem) niemalże ze łzami w oczach a tam jak byk :o 19:00 zamykane są bramki. Autobus jedzie godzinę  i odjeżdża o 18:30 spod dworca. Do tego ciągle myślę o tym bilecie z jednym nazwiskiem. Jechać nie jechać? No to brnę dalej, przynajmniej zobaczę sobie lotnisko w Pyrzowicach. W Katowicach wypadłam z dworca jak z procy, rzuciłam się do taksówek, po dwóch minutach negocjacji wskoczyłam do taksówki. Kierowca nie zdawał się mieć świadomości powagi sytuacji i próbował gawędzić, ja natomiast nie byłam w stanie sklecić zdania bez przekleństwa, więc dość szybko udzielił się mu mój nastrój. Na lotnisko wpadłam równo o 19:00. Na ekranie odlotów widniała radosna informacja, że odprawa do Forli już się zakończyła, numeru bramki natomiast brak, czyli... że... polecieli beze mnie, pomyślałam, ale jak to ja postanowiłam chociaż potwierdzić te przypuszczenia. Kobieta od prześwietlania toreb i ludzi  zaprzeczyła i powiedziała, że pasażerowie czekają na informację do której bramki mają się kierować i, że spokojnie zdążę. Rzuciłam się do kolejnego ekranu i nadal nie dowierzając pytałam innych czy też czekają na informację o bramce , tak, tak wszyscy czekali. Wzięłam głęboki oddech i pomyślałam, że w sumie zdążyłam, ale nie na odprawę, a więc bilet mam nadal na jedno nazwisko. No nic zobaczymy... W Polsce, przy wejściu do samolotu nie sprawdzali nawet dowodów, odbierali tylko karty pokładowe, także udało się - no przynajmniej w jedną stronę, bo kto to wie czy uda mi się wrócić...
Wylądowaliśmy o czasie, czyli bez problemu powinnam zdążyć na autobus, który miał mnie odwieźć na dworzec. Czekałam sobie grzecznie,na przystanku autobusowym pod lotniskiem, wokół masa taksówek, ale ja doszłam do wniosku, że skoro już przebimbałam swoją dzienną dietę na taksówkę w Polsce to we Włoszech choćbym miała iść na piechotę nie wezmę taksówki. Siedziałam sobie spokojnie w towarzystwie innych pasażerów, gdy podeszła dziewczyna i zaczęła dopytywać, czy ktoś nie chciałby zabrać się taksówką na dworzec, bo podobno autobus już nie jeździ. Hym w rozkładzie wprawdzie był... No cóż...w końcu komplet pasażerów w samochodzie i tak miał kosztować mniej niż bilet autobusowy.  Dojechaliśmy na dworzec, dziewczyna - Marta jak się okazało mieszkała we Florencji i tam też studiowała. Na szczęście dla mnie musiała przenocować w Bolonii, bo nie miała już tego dnia pociągu. Od słowa do słowa okazało się, że zmierzamy do tego samego hostelu. Poznanie Marty okazało się prawdziwą nagrodą po tych wszystkich masakrach podróży. Marta zakupiła bilety z automatu, także dla mnie, zorientowała się w Bolonii gdzie jest autobus, który miał nas zawieźć do hostelu i generalnie życie stało się w jej towarzystwie znacznie, znacznie łatwiejsze. Jeszcze przed wyjściem z autobusu zgadałyśmy się, że w sumie skoro mam aż trzy dni spędzać w Bolonii to żeby nie zanudzić się na śmierć dlaczego nie miałabym odwiedzić Florencji. Plan był doskonały!
Do hostelu San Sisto, znajdującego się na obrzeżach miasta dotarłyśmy w okolicach północy, nasze koleżanki z pokoju już spały (bo jak się dodatkowo okazało miałyśmy ten sam pokój). Szczęśliwie Marta znała etykietę hostelową, ja bym po prostu wlazła do takiego pokoju zapaliła światło i wzięła co mi było potrzebne z torby, ale, jak się okazuje, tak się nie robi. Najlepiej w takiej sytuacji iść prosto do łazienki (razem z torbą podróżną), wypluskać się itd. i już w piżamie wślizgnąć się do pokoju najlepiej bez zapalania światła. I tak też zrobiłyśmy...Następnego dnia zaczęła się prawdziwa przygoda!Florencja!!!

piątek, 12 października 2012

1-Prima - Bolonia A. Przygotowania

Trochę się zbierałam do tego pierwszego konkretu, czyli opisu mojej  włóczęgi. Zastanawiam czy uda mi się to opisać w jednym poście, bo jednak moja wyprawa do Bolonii zabrała cztery dni, przy czym to co się działo przed też było,dość niewiarygodne! Myślę, że dla wszystkich będzie lepiej jak jednak to rozbiję na kilka postów. No bo w końcu nikomu obecnie nie chce się czytać jakiś długich wywodów a mi dla odmiany nie chce się ich pisać, a chcę dla siebie opisać tą przygodę najdokładniej jak się da, także opis będzie w kilku podejściach.
No więc zacznę od tego skąd w ogóle się wziął pomysł na Włochy. Generalnie Włochy mają u mnie plusa za położenie geograficzne, no i za kuchnię, ale nie są to do końca moje klimaty...Nie znam włoskiego, a Włosi swoim podejściem do różnych spraw też mnie nie zachwycają, ale... Było to tak: walczyłam o pieniądze (powiedzmy w pracy) i zdecydowałam, że jeśli uda mi się je wygrać, kupuję tani bilet i fru -  nie ma mnie, gdzieś gdzie jest wreszcie ciepło (czerwiec w Polsce - 15 C)!
                                                                   Lato w Polsce
I proszę - wygrałam,a skoro powiedziało się A to trzeba powiedzieć i B. No więc weszłam na oficjalną stronę wizzair i popatrzyłam jakież to mają aktualnie promocje. Paryż już miałam zaliczony, Barcelonę i Rzym też, przelatują kolejne promocje na banerze i STOP! Bolonia! - Pomyślałam, że tam to mnie jeszcze nie było i po paru klikach okazało się, że promocja obejmuje lotnisko z Katowic - czyli podwójnie fajnie, bo Katowic też jeszcze nie widziałam, i w tym wirze myśli jaka to cuuudowna przygoda mnie czeka, wyklikałam rezerwację. No i świetnie, bilet zakupiony na wrzesień, czyli przede mną była masa czasu (bo w czerwcu kupowałam) na dopracowanie wyprawy do najmniejszego szczegółu. Na początku poinformowałam znajomych, że są takie bilety i możemy lecieć. Ale jedni woleli polować a inni pracować, jeszcze inni mieli podróż poślubną lub zbyt małe dziecko na wychowaniu, no więc już w połowie lipca było jasne, że będzie to moja pierwsza absolutnie samotna podróż (nie licząc Nowego Jorku, ale zanim zaczęłam sama zwiedzać trochę już znałam to miasto). Wiedząc już, że nic nie muszę i nikt mi nie będzie marudził, że coś jest źle zorganizowane spokojnie czekałam sobie do września - właściwie ze wszystkim.W nocy, dwa dni przed wylotem doszłam do wniosku, że rozsądnie będzie zrobić jakąś rezerwację noclegu. Padło na hostel San Sisto. Zrobiłam rezerwację przez jakiś portal, ale dziwna sprawa nie otrzymałam żadnego potwierdzenia. Stwierdziłam, że w sumie mogę poczekać, może np. jutro przyjdzie.Zaczęłam też planować wszystkie dojazdy do miejsc, które miałam po drodze. Generalnie plan był taki: następnego dnia jadę do stolycy (odwiedzam rodzinę i nocuję), następnego dnia jadę do Katowic, (odlot miałam późny, więc na spokojnie), lecę do Forli, stamtąd busem na dworzec, potem do Bolonii, iii pewnie zwiedzanie, potem powrót do Katowic baaardzo późno i albo powrót nocnym pociągiem do Warszawy, albo nocleg w Katowicach, pościągałam odjazdy pociągów z oficjalnej strony pkp i dumna z przebiegłości, bo spisałam nawet numery telefonów ewentualnych hosteli w Katowicach, poszłam spać. Już następnego dnia okazało się, że nadal  nie otrzymałam potwierdzenia hostelu. Znalazłam więc adres mailowy do san Sisto i napisałam zapytanie, czy mają moją rezerwację i cóż pozostawało poza czekaniem......Żeby nie marnować czasu postanowiłam się odprawić przez internet, i tu spotkała mnie niespodzianka. Otóż tak się składa, że mam dwa nazwiska i jedno długie imię. Popatrzyłam na zapis rezerwacji, jest imię, jest nazwisko jeden a drugiego ani widu ani słychu. Pewnie już na etapie rezerwacji powinno mnie to jakoś zdziwić, albo może nawet lepiej jakby mnie zaniepokoiło, ale ja doszłam do wniosku, że na pewno nie mam tego tylko na monitorze, a jak zacznę drukować to się pojawi. Po wydrukowaniu biletu jednak nie zaszła żadna zmiana, nadal imię i jedno nazwisko. Zaczęłam myśleć że pewnie tyle danych by się nie zmieściło i to ONI (wizzair, system jak zwał tak zwał) mi je obcięli, no bo przecież na pewno nie zapomniałam! Ale po porównaniu poprzednich biletów w systemie okazało się, że niestety, ale raczej jednak nie wpisałam drugiego nazwiska. Wpadłam w lekką panikę.. Zadzwoniłam do infolinii (jedyne 4zł za minutę!), dostałam informację, że mam się zgłosić do check-in pół godziny przed wylotem, to wydrukują nową kartę. W międzyczasie dostałam też informację z hostelu, że nie mają rezerwacji, ale mogą zrobić. Wszystko więc się zaczęło układać. Tego dnia miałam też pociąg do Warszawy.
Na pociąg ledwo zdążyłam, i wtedy stwierdziłam, że ta wyprawa dostanie swój kryptonim: "Bolonia czyli ledwo co". Dojechałam do Wawy bez większych przeszkód, czas umilało mi smsowanie z koleżanką poznaną tydzień wcześniej we Wrocławiu, z moją najlepszą K,z mamusią i z mężem , który tylko wrzucał kolejne "o bosh" na informację, że prawie zapłaciłam karę w pociagu. Pisanie było tak wciągające, że połamałam paznokieć od kciuka, a ponieważ ja z natury uwielbiam obserwować prawidłowości zachodzące w życiu, wiedziałam już wszystko! Złamanie paznokcia zwiastuje jedno..PROBLEMY

niedziela, 7 października 2012

START

A więc tak to wygląda...ciężka sprawa..czy ja to piszę dla siebie, czy dla kogoś innego? chyba obie opcje wchodzą w grę. Kiedyś pisałam pamiętnik, i też miałam problem z określeniem czy to są jakby listy do bliżej nieokreślonego kogoś, czy piszę dla siebie? tak czy inaczej myślę, że mimo wszystko napiszę co mnie skłoniło do pisania tu, na blogu i o czym to właściwie będzie. Bądź co bądź, nawet jeśli pies z kulawą nogą tu nie zajrzy to może ja kiedyś w chwili nostalgii, albo jakiegoś doła pt. "po cholerę mi to było" cofnę się i przypomnę sobie i życie znów nabierze sensu?  
Na pisanie bloga wpadłam podczas swojej pierwszej samotnej wycieczki do Bolonii. Wyprawa zyskała kryptonim "ledwo co", a na pytanie znajomych jak było, odpowiadam : słodko-gorzko. Podczas co i rusz napataczających się kłód pod nogami, jak i uśmiechów losu, pomyślałam, że szkoda by było gdyby dowiedzieli się o tych sytuacjach tylko nieliczni, albo, że o zgrozo sama bym o nich zapomniała. Poza tym równocześnie zaczęłam wspominać swoje poprzednie wyjazdy, i doszłam do wniosku, że właściwie pomimo, że wiele mi się chwil już zatarło, to jednak bywały sytuacje, które nastrajają mnie refleksyjnie. Następnie zaczęłam kombinować z nazwą. Po samotnej burzy mózgu zdecydowałam, że "my way" będzie w sam raz. Generalnie staram się używać swojego języka i nie robić wtrąceń naleciałych skaś tam, ale "my way" urzekło mnie swoją wieloznacznością, no bo w końcu oznacza zarówno "moją drogę" czyli tę, którą sama wybieram jak i "mój sposób", który wybieram na jej pokonanie. Szukałam w polskim czegoś podobnego, ale poległam. Doszłam też do wniosku, że nazwa jest łatwa do wymówienia, i tak już zostało!
Jeśli chodzi o mój sposób podróżowania, to myślę, że śmiało mogę napisać, że nie mam żadnego. Ja po prostu uwielbiam być w ruchu. Lubię jeździć z koleżankami, mąż też mi w wyprawach nie przeszkadza, samotne wyjazdy też są dla mnie ekscytujące, no i nie zapominajmy o wyjazdach z tatusiem... Nie mam też ograniczeń jeśli chodzi o miejsce, zarówno Europa, Ameryki, Afryka, Azja i oczywista Australia są jak najbardziej wyzwaniami, które z ochotą podejmę przy nadarzającej się okazji.
Podsumowując blog będzie o podróżowaniu, na początku myślałam, że będę opisywać po kolei podróże, które odbyłam, ale potem doszłam do wniosku, że te dawniejsze są trochę jak wyrwane z kontekstu strzały aparatu fotograficznego i nie dam rady ich w ten sposób ich spisać. Dlatego stwierdziłam, że aktualne wyjazdy będę starała się spisywać na bieżąco, natomiast resztę będę poruszała w jakimś kontekście, który akurat wpadnie mi do głowy. Najbardziej chciałabym, aby ten blog stał się zbiorem wskazówek dla osób wybierających miejsce w którym byłam, lub sposób podróżowania który sama wybrałam. Poza tym robię to dla siebie...
No i to by było na tyle jeśli chodzi o początek, kontynuacja niebawem!