wtorek, 31 maja 2016

24 - Limassol cz. II czyli wino, panowie i śpiew



Po dotarciu do hotelu, odświeżeniu się i przypudrowaniu nosków ruszyłyśmy dziarsko na podbój winnego festiwalu. Autobus miejski dowiózł nas pod bramę festiwalu. Nie sposób się pomylić, bo wejścia pilnuje pięciometrowy winnicowy. Jednak po próbie przedarcia się na stronę festiwalową okazało się, że pospieszyłyśmy się o godzinę i brama miała być jeszcze zamknięta.. cóż lepiej pospieszyć się o godzinę niż np. o tydzień. Poszłyśmy więc zjeść mrożony jogurt z granatem i po 40 minutach (to właściwie godzina, można powiedzieć...) byłyśmy spowrotem. W końcu doczekałyśmy się otwarcia. Po drugiej stronie wyposażyłyśmy się w małą szklaneczkę do degustacji wina.
Wine Festival!

Na terenie festiwalu, jak można się było spodziewać znajdowały się przede wszystkim stoiska,  o niespodzianka, z winami różnych kolorów, szczepów, firm itd. Dla mnie osobiście to był raj, bo wino jest moim ulubionym alkoholem (a w szczególności półwytrawne cabernet sauvignon, najlepiej francuskie jednak winami hiszpańskimi, portugalskimi,  gruzińskimi, węgierskimi też nie pogardzę).
Niektórzy wystawcy win

 Mam jednak teorię na temat win i ich smaku. Po pierwsze w każdym kraju istnieje przynajmniej jedna odmiana wina, która jest doskonała (nie byłam we wszystkich krajach, ale w tych których byłam zawsze trafiałam na wino, które mi bardzo smakowało), po drugie większość średnich win po pierwszej lampce staje się nawet bardziej niż znośna, po trzecie wino musi być naprawdę straszne żeby nie dało się wypić wcale lub z niesmakiem. No ale to moje osobiste wynurzenia praktykującego laika winnego.
Wracając do festiwalu, poza darmową degustacją można było również zakupić coś na ząb. Poza tym w amfiteatrze odbywały się występy Cypryjczyków w ich ludowych strojach. Śpiewali, tańczyli, pozowali do zdjęć z narwanymi turystkami. 
Odrobina kultury przy glass of wine

Natomiast,  jak dla mnie, atrakcją numer jeden była możliwość, wraz z tradycyjnie ubranym panem od wina, powyciskania gołymi stopami soku z winogron w takt tradycyjnych cypryjskich kawałków. W filmie "Spacer w chmurach" główna bohaterka Victoria Aragon jest załamana swoją sytuacją życiową (niechciana ciąża i takie tam) i wraca do domu akurat na akcję winobrania i właśnie szalenia w baniach z winogronami. Tak ją to porywa, że na koniec wyciskania przez nią winogron, nie ma wątpliwości, że już jest jej lepiej. Pewnie komercyjnej bani z jednym centymetrem winogron, daleko jest do bani w której stała zanurzona do kolan w winogronach Wiktoria, ale i tak, dla mnie było to niezapomniane przeżycie. Było to tak  obrzydliwe, że aż fajne! 
Wyciskanie soku stopami przy rytmach tradycyjnej muzyki cypryjskiej

Festiwal trwał mniej więcej do północy. Poza obejrzeniem występów kulturalnych, wygniataniu soku stopami zdarzyło się nam z Amigą podelektować winem siedząc na trawie pod cyprysami. Na wychodnym zatańczyłyśmy też z panem Cypryjczykiem nieco starszym, nie mówiącym po angielsku, ale za to będącym w świetnym nastroju. Oczywiście on inicjował przytupasy. 
Po zajęciu miejsc w autobusie powrotnym zaczęłam sprawdzać czy na pewno wszystko zostało zabrane. Oczywiście okazało się, że na trawie została moja pamiątkowa szklaneczka do degustacji. Jakieś 20 sekund zajęło mi stwierdzenie, że nie godzę się z taką stratą i biegnę szukać szklaneczki. Autobus póki co stał na wyłączonym silniku. Rzuciłam się pędem do trawnika gdzie degustowałyśmy jedno z zakupionych win. I...była tam! znalazłam. Stała sobie schowana w tej trawie, tak że ciężko było ją zauważyć. Zatem jak już ją miałam rzuciłam się spowrotem pędem do autobusu. I znów szczęście, bo autobus stał na swoim miejscu. Cała akcja, mimo że przeprowadzona bardzo sprawnie, zajęła mi ok 10 minut. Po zajęciu powtórnie miejsca  w autobusie, adrenalina razem z endorfinami (w końcu biegłam)  zalały mój mózg. Nie pamiętam kiedy byłam tak cholernie zadowolona!  Po podjechaniu pod hotel ciągle rozemocjonowane przygodą szklaneczki stwierdziłyśmy, że w sumie to trzeba jeszcze gdzieś pójść, bo do hotelu to szkoda, zwłaszcza, że to ostatnia noc w Limassol.

Pewna szklaneczka (ta z prawej)
Tak się złożyło, że 100 m od naszego hotelu znajdował się Irish pub. Amiga lubiła w tamtym czasie wszystko co Irish, a ja generalnie nie mam nic przeciwko, więc tam się właśnie udałyśmy. Okazało się, że w pubie akurat był wieczór karaoke. W życiu nie brałam udziału w takich zabawach, ale prawda jest też taka, że nigdy nie zaczynałam takiej zabawy po sporej ilości wina. Tak się składało, że kiedyś będąc w Nowym Jorku na imprezie karaoke próbowałam namówić moją dobrą koleżankę, żebyśmy razem zaśpiewały "Bitch" Meredith Brooks. Kumpela kategorycznie się nie zgodziła, chciała śpiewać o jakiś pierdołach z Dirty Dancing czy coś.  Ta historia chyba dość mocno we mnie siedziała, bo gdy tylko dostałam listę piosenek możliwych do odśpiewania zaczęłam szukać właśnie tej nieszczęsnej "Suki". I proszę bardzo...Była! No więc wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że to właśnie ten wieczór kiedy pierwszy raz zaśpiewam na karaoke. I stało się! Zaśpiewałam, w połowie piosenki głosik zaczął mi znikać, ale początek podobno był niezły.  Po jakimś czasie wycofałyśmy się z Irish pubu i skoczyłyśmy jeszcze pożegnać się z plażą. W końcu następnego dnia miałyśmy ruszyć po nowe przygody do kolejnego miasta...

poniedziałek, 23 maja 2016

23- Limassol cz. 1. Bure plaże z ciepłym morzem



Rano stało się jasne, że długie spodnie do niczego nam się tu nie przydadzą. Był wrzesień i 30° w cieniu! Po ubraniu się w 100% letnią garderobę i stroje kąpielowe zamiast bielizny zeszłyśmy na nasz pierwsze wakacyjne śniadanie. Śniadanie należało do tych z serii ulepszonych brytyjskich, czyli jajka sadzone, bekon, ale zamiast tej obrzydliwej fasoli świeże warzywa, jednym słowem, żyć nie umierać! 
Takie śniadanie trzyma do kolacji...

Kolejnym punktem programu, zaraz po śniadaniu miała być plaża. Od naszego hotelu dzieliło nas do niej może 200 m. Po drodze zahaczyłyśmy o sklep, i jak się okazało UE to jednak wiocha. Wchodzisz do sklepu i od razu przypomina Ci się 10° z domu..bry. 
Mlekovita! nasi tu byli :D

Po zakupie wody ruszyłyśmy na plażę. Wreszcie można się było wygrzać i wygadać na wszystkie życiowe tematy. Może na zdjęciach plaża nie wygląda zachwycająco, ale zawsze lepszy bury piasek niż kupa kamieni, które na brzegu mogą prowadzić do skręcenia nogi a w wodzie jeszcze bardziej mogą prowadzić do skręcenia nogi. Lato tamtego roku, jak to w Polsce nie było jakieś tragiczne, ale nie ma co się oszukiwać, ciepłe morze to nie mazurskie jezioro, które choćby nie wiem jak było ciepło w ciągu dnia, i tak będzie zimne, znaczy "orzeźwiające", miało być!
To co że szaro-bury i tak jest cuuudownie!

Uliczka w Limassol
Po wygrzaniu "gnatów" postanowiłyśmy trochę poszperać po mieście.  Limasol może nie jest jakieś porywające, ale z pewnością ma swój urok.  Po drodze zorientowałyśmy się w rozkładzie autobusów miejskich i dalekobieżnych. Po przejrzeniu dostępnych uliczek, zakupieniu w ramach pamiątki lakieru do paznokci w kolorze morskim(ulubione praktyczne pamiątki), stwierdzeniu, że psy na Cyprze są jakieś dziwne 
Nieco dziwny pies...

udałyśmy się na obiad. W ramach którego trafiło na mało powalającą musakę, ale za to z winem. Po obiedzie zaczynało się robić coraz później. Co oznaczało, że nasz cel numero uno w Limassol - Wine Festival zbliża się wielkimi krokami!

poniedziałek, 2 maja 2016

22 - Zaczęło się...




 Zaczęło się od wyjazdu do Warszawy i przenocowanie u rodziców mojego chrześniaka (dzięki 3M!), aby następnego dnia pociągiem udać się w kierunku mojego ulubionego lotniska w Pyrzowicach. Tym razem czas został wyliczony perfekcyjnie i o żadnym pośpiechu nie mogło być mowy. W samolocie dawało się odczuć radosny nastrój. Wszyscy jechali na wakacje. Para z plecakami również. Wyleciałyśmy o czasie, bez niespodzianek, wylądowałyśmy w Larnace również o czasie w okolicach godziny 20. Po opuszczeniu lotniska znalazłyśmy przystanek autobusowy. Wytłumaczyłyśmy kierowcy gdzie chcemy jechać, a on nam wytłumaczył, że nie dowiezie nas  na miejsce, ale powie gdzie wysiąść i przesiąść się w autobus miejski. No więc z wiarą, że damy radę, no bo jak nie my to kto wsiadłyśmy i pojechałyśmy. W okolicach 22 kierowca zatrzymał się w zasadzie pośrodku drogi na jakiś  przedmieściach i poinformował nas, że najlepiej żebyśmy wysiadły i złapały autobus po drugiej stronie ulicy. No więc wysiadłyśmy. Dociągnęłyśmy nasze podręczne walizeczki do przystanku i zaczęłyśmy czekać...Wokół ludzi jak na lekarstwo. Wiadomo o 22, w obcym miejscu, po podróży, z całą kasą schowaną gdzieś tam każda minuta wydaje się być stosunkowo dłuższa niż normalnie. W pewnym momencie podszedł do nas facet: ciemna karnacja, ubrany na biało. Zapytałyśmy czy orientuje się, czy jakiś autobus miejski będzie tamtędy jeszcze tego dnia jechał, czy od razu łapać taksówkę i z płaczem przepłacać za przejazd jakoś dziesięciokrotnie. Facet powiedział, że autobus przyjedzie po czym oparł się o murek i zapalił papierosa. No więc skoro przyjedzie to przyjedzie. Jednak zanim autobus, najpierw pojawiła się taksówka z taksówkarzem, który był żywo zainteresowany dokąd jedziemy i gadał jak nakręcony. Powiedziałam dokąd jedziemy. On podał cenę, która była nawet do przyjęcia (coś ok 15 €). Powiedziałam, że czekamy na autobus. Taksówkarz stwierdził, że raczej już nic nie przyjedzie i dalej patrzy tymi przekrwionymi, niemrugającymi oczami. W tym momencie odezwał się koleś w białym i powiedział z całą stanowczością, że autobus przyjedzie. Ja jeszcze rozważałam czy nie zabrać się tą taksówką, ale Amiga odciągnęła mnie i stwierdziła, że czekamy. Czekaliśmy dobre kolejne 10 minut. Facet w białym zdążył już spalić papierosa i wreszcie pojawił się on! Autobus miejski. Tubylec kiwnął nam, że to ten autobus. Wsiadłyśmy i byłyśmy przekonane, że on wsiądzie z nami. A on zabrał się i poszedł sobie. Trochę nas to zdziwiło... Najwyraźniej z jakiś powodów wolał nas przypilnować. W autobusie Amiga stwierdziła, że to był anioł, który przybył nas ochronić, bo koleś z taksówki był ewidentnie naćpany. Anioł nie anioł, dobrze jest trafić na swojej drodze na kogoś pomocnego i nieszkodliwie dziwnego. Kierowca autobusu nie bardzo orientował się, który hotel jest nasz, więc wysadził nas przystanek wcześniej niż powinien, ale tu już sytuacja była zupełnie inna. To była ruchliwa ulica otoczona hotelami. Weszłyśmy więc do pierwszego lepszego hotelu aby dowiedzieć się, gdzie znajduje się nasz. Zostałyśmy pokierowane i bez większego już kłopotu w okolicach północy dotarłyśmy do naszego miejsca przeznaczenia czyli Chrysanthos Boutique Apartments w Limasol.