niedziela, 10 lutego 2013

6- Forli - realna włoskość?

Dopsz, a więc jestem gotowa do zakończenia opisu mej pierwsze prawdziwe samodzielnej podróży. Zwiedzanie "moich" Włoch zakończył się w Forli, jak mi się wydawało mieście, w którym musi być coś do obejrzenia, bo w końcu ma ono lotnisko, na Boga! Zaraz z samego rana spakowałam swoją podręczną walizeczkę na kółkach (mąż - święty Mikołaj się spisał w ubiegłym roku), zjadłam ostatnie cukrowe śniadanie w hostelu i...w drogę! Autobus dowiózł mnie w okolice dworca. Czekając na światłach na przejściu, Włoszka zapytała mnie gdzie jest dworzec. Pytanie padło po włosku, więc niesamowita sprawa, że natychmiast wskazałam ręką na budynek na prawo. Można? - no ba! Zakupienie najtańszego biletu na pociąg z automatu było pestką. Z tym, że i tak ledwo zdążyłam, bo w ostatnim momencie przypomniałam sobie, że go nie skasowałam i biegałam jak wściekła po podziemnym korytarzu w poszukiwaniu kasownika - ale jak to było do tej pory, spóźnienie było o mało co, więc zdążyłam. W Forli znalezienie odpowiedniego autobusu nastarczyło mi ciut problemów, ale jak to bywało do tej pory, dałam radę. Dojechałam na rynek w okolicach południa. Podekscytowana zaczęłam rozglądać się za jakimś lunchem, w końcu było południe. Obeszłam rynek dokoła. Otwarty był jedynie jeden kawiarnio - sklep.. Miałam nadzieję na jakąś pożegnalną pizzę, albo makaron chociaż... Ludzi na rynku było właściwie jak na lekarstwo. Zaczęłam zagłębiać się w uliczki, które wydawały mi się sklepowymi - wszystko pozamykane! a do licha to był normalny dzień tygodnia! W końcu natrafiłam na restaurację, weszłam do środka i zapytałam czy mogą mnie nakarmić.. Pan za barem popatrzył w popłochu i stwierdził, że oczywiście, tylko zadzwoni po kucharza... Pomyślałam, że jeszcze tam wrócę i nie będę robiła problemu. Zaczęłam wchodzić gdziekolwiek się dało i gdzie tylko były otwarte drzwi, co skutkowało dokładnymi oględzinami dostępnych kościołów.  
W pewnym momencie słoneczna pogoda zamieniła się w ulewę, a cały rynek popłynął. Niesamowita anomalia pogodowa!
Ulewo - słoneczko


                     

W trakcie obchodzenia miasta, trafiłam wreszcie na jakąś cukiernię z lodami.. Skoro nie mieli pizzy, to trzeba było wypracować jakiś kompromis z pożegnalnym, typowo włoskim posiłkiem. Postawiłam więc na lody. Niespodzianką okazał się brak angielskiego tłumaczenia smaków w karcie na ścianie, natomiast panienka sprzedająca była wyraźnie przerażona perspektywą translacji smaków lodów na angielski, co z kolei skutkowało początkową, łatwo wyczuwalną niechęcią do mojej osoby. Ale ja się nie zrażam brakiem miłości ze strony sprzedawców, a nie mogłam sobie pozwolić, żeby moje ostatnie włoskie lody okazały się np. owocowe - bo takich nie lubię. Po jakimś czasie, Włoszka uwierzyła w swoje translatorskie możliwości i się nawet rozkręciła. Wybrałam smaki, ale mówiąc prawdę, nie powaliły mnie te lody na kolana. Obejście Forli, z walizką i dokładne oględziny kościołów zajęły mi jakieś 3 godziny. Miasteczko jest na swój sposób urocze, ale pewnie bardziej bym się nim zachwycała gdyby było pierwszym "moim" włoskim miastem do obejrzenia, a nie ostatnim. Czwartą godzinę spędziłam na zabijaniu nudy robiąc zdjęcia cieniom na ławce.
Nuda...
W końcu poczułam, że zgłodniałam na tyle, żeby wrócić do restauracji z której poprzednio uciekłam. Tym razem obsługiwała pani i chyba była uprzedzona, że ma mi nie mówić, że nie ma kucharza tylko przyjąć zamówienie. Zamówiłam więc wino i spaghetti z ostrym sosem i usiadłam sobie na zewnątrz. Wino pani przyniosła sprawnie, ale na makaron to sobie poczekałam ( w końcu nie wiadomo gdzie ten kucharz mieszkał..).Ale trzeba przyznać, że był to absolutnie najlepszy posiłek jaki jadałam podczas całego wyjazdu. 
Pychota
Gdyby ktoś chciał się pożywić w tym miejscu to restauracja znajduje się w uliczce na prawo od przystanku autobusowego.  Po obiedzie nadszedł czas na przejazd na lotnisko. Dotarłam na nie bez problemu. Pierwszy raz w życiu widziałam monitor z rozkładem lotów, na którym widniały dwie pozycje: W mojej niejasnej sytuacji biletowej nie wróżyło to najlepiej... Uznałam, że przy taaakim obłożeniu, obsługa lotniska będzie miała sporo czasu na dokładne obejrzenie pasażerów, bagażu i... ich biletów. Zaczęłam trochę panikować, opóźnienie samolotu, takie jak w Katowicach przy wylocie było nierealne. Zdaje się, że obsługa wyczuwała mój niepokój, bo najpierw kobieta od bagażu kazała mi go zważyć (mimo, że faceta przede mną przepuściła bez problemu), potem przyglądałam się jak celnicy dokładnie porównują dokumenty z biletami i zrobiło mi się po prostu słabo. Starałam się być na końcu kolejki pasażerów. Facet od biletów też próbował zgadnąć o co mi chodzi, bo po oddaniu biletu kazał mi schować moją małą torebkę do walizki. Cóż..znów się udało. Siedząc w samolocie rozważałam już tylko kiedy powinnam wracać do Warszawy. Lądowałam po 23 w grę wchodził pociąg nocny, lub hostel w Katowicach. Zdanie na temat jak będzie lepiej zmieniałam jakieś 100 razy. Na lotnisku podjęłam decyzję, że jadę nocnym, kupiłam więc podwójne espersso i wsiadłam do autobusu. W autobusie była mało sympatyczna grupa facetów, która jednak zmobilizowali mnie swoim zachowaniem do zmiany decyzji. Zaczęłam dzwonić do hostelu, okazało się, że jest miejsce w czwórce przy czym pokój jest koedukacyjny - litości...jak można wynajmować pokoje koedukacyjne? Wahałam się, ale w końcu wyciągnęłam od recepcjonistki informację, że są w nim póki co dwie panie (jakby nie mogła zacząć od tej informacji). Więc spędziłam noc w hostelu "Centrum", bardzo blisko dworca. Hostel był baaardzo przyjemny, zwłaszcza dzięki indywidualnej łazience. Dzięki wypiciu kawy, do 3 zamęczałam panią z recepcji swoimi przeżyciami podróżnymi i oglądałam telewizję. W trakcie rozmowy wyszła też ciekawa rzecz, bo powiedziałam, że do tej pory nie nocowałam w hostelach, a przez ostatni miesiąc zaliczyłam 3, przy czym jeden w Toruniu, bardzo podobny do tego w Katowicach. Recepcjonistka spytała, czy nazywał się Orange, i okazało się, że właścicielem ich obu to jeden i ten sam człowiek. Następnego dnia, po zjedzeniu jajecznicy na dworcu (bar jest trochę z tyłu dworca, trzeba przejść obok schodów i na prawo, polecam!) wsiadłam w pociąg do Warszawy. Tym razem nie działo się nic...zupełny spokój...