czwartek, 5 listopada 2015

13 - Szanghaj

Kolejny dzień rozpoczął się bardzo wcześnie. W końcu w planie było składanie reklamacji...po chińsku. Dla pokrzepienia spożyliśmy dworcowego pierożka (nadziewanego mięsem...a kogo by obchodziło z czego..) i ruszyliśmy do boju. O dziwo po dotarciu do kasjerki, i wytłumaczeniu, że chcemy zmienić bilety na zwykłe zostaliśmy skierowani do ostatniej kasy, gdzie pani bez problemu zmieniła bilety i oddała różnicę. Byliśmy niesamowicie dumni ze swojej zaradności, tak dumni, że postanowiliśmy zjeść śniadanie w barze pociągowym. Po znalezieniu hali odlotów, znaczy odjazdów!  (Faktem jest, że chińskie dworce, przynajmniej te na których byłam) zorganizowane są na zasadzie lotnisk, u góry są odjazdy i hala z bramkami za które nie przejdzie się jeśli nie ma się prawidłowego biletu). Zamówiliśmy więc typowe chińskie śniadanie, czyli zupy. Pan Mąż rozbestwił się w próbowaniu nowości i wziął zupę, która na zdjęciu wyglądała na zupę z wkładką, lub z czymś co trudno zidentyfikować.. Niezidentyfikowaną część stanowiły podroby, diabli wiedzą z czego, ale pewnie był to jakiś ssak, można było znaleźć i nereczkę i płucko i generalnie różne części które na co dzień oddajemy pieskowi, bo sami nie tknęli byśmy dwumetrowym kijem. Pan Mąż jednak pochłonął połowę zakupu (tzn. że to nie było raczej dobre)i ruszyliśmy w kierunku naszych bramek. Gejty otwarto jakieś 10 minut przed odjazdem, wszystkie bilety zostały zeskanowane przez panią z obsługi naziemnej i ruszyliśmy do podstawionego pociągu. Pociąg przypominał rakietę i do tego wagony miały numery po kolei! ( W Polsce nie znam logiki ustawiania wagonów pociągów... w sumie cieszę się jeśli taki wagon ma w ogóle gdziekolwiek zaznaczony numer).
Rakieta
Zajęliśmy nasze miejscówki i punktualnie, wg. rozkładu ruszyliśmy w kierunku Szanghaju.  Punktualnie 3 i pół godziny później, po przejechaniu 300 km wysiadaliśmy na dworcu docelowym. Do hotelu trafiliśmy bez większych problemów. Pani w recepcji nawet nieźle posługiwała się angielskim. Po znalezieniu się w pokoju pojawiło się dziwne odczucie... Niby ładnie.. niby przygotowane łóżko...Niby przybory toaletowe zawierające nawet grzebyk w komplecie (wymarzona pamiątka z wycieczki, idealnie pasuje do kosmetyczki), a jednak...Hym..Patrzymy pod nogi...I bingo...Beżowy dywan a na nim szare plamy. Ohyda...Na szczęście były też jednorazowe klapki..
Cóż pozostawało...Mapa w dłoń i szukamy miejsca do zjedzenia czegokolwiek sensownego. Po paro kilometrowym spacerze stwierdziliśmy, że okolica naszego hotelu jest dość zwyczajna. To tu, to tam porozwieszane wypatroszone ryby do wysuszenia, tuż przy autostradzie,
Cały świat na rowerze
ludzie ze swoimi biznesami na rowerach, stragany ze świeżymi rybami, żółwiami i świeżymi świńskimi ryjami...Wieczorem udaliśmy się na najsłynniejszy deptak - niejaką ulicę Nankńską.  Tu już czuło się międzynarodowy charakter Szangahju. Butiki Prada, Pandora - proszę bardzo, a co najważniejsze Haagen dazs!Poza tym kupa białych ludzi niewzbudzających sensacji wśród tubylców. Na końcu deptaka znajdowała się absolutnie fantastyczna promenada Bund, z której można było podziwiać kolorowo rozświetlona panoramę "Nowego Szanghaju". Lubię kolorowe światła i wysokie budynki. Jest w nich coś pociągającego. Jednak co ciekawe, ani pocztówki, ani zdjęcia, ani filmy nie są w stanie oddać ich majestatu. Wyobraźnia osoby, która nigdy wcześniej nie miała z nimi do czynienia wręcz ma ochotę je kasować i wypierać, bo opisując je trzeba by powiedzieć: Wyobraź sobie ogromne, betonowe budynki, głównie prostopadłościany, które utrudniają spoglądanie na niebo. Niektórzy mówią, że nawet nie chcą tego oglądać, a ja uważam, że nie wiedzą co tracą..Tak czy inaczej w Nowym Jorku jest całkiem podobnie.
Oriental Pearl Tower
Po powrocie do hotelu zaryzykowaliśmy włączenie tv. Po obejrzeniu mojego ulubionego serialu o rewolucji chińskiej (tak sobie przynajmniej wyobrażałam, że to o tym, wciągnęłam się po trzech odcinkach) nastąpił program in English..Wreszcie coś można było zrozumieć a nie tylko sobie wyobrażać. Program absolutnie porywający o przedmiotach znajdujących się w którymś z muzeów będących wyrazami szacunku i wdzięczności innych narodów wobec Chin. Także, nie ma żartów, Chinom Wszyscy się podlizują, respect i w ogóle Chiny the best. Z tymi hasłami pogrążyliśmy się we śnie, aby następnego dnia kontynuować odkrywanie tego cudu nad cudami.
Tego dnia trafiliśmy na prawdziwy rynek, gdzie można było opychać się karmelizowanymi jabłuszkami, a herbatę można było kupować na kilogramy i po cenach dla tubylców.
Po zakupach udaliśmy się ponownie na promenadę Bund, tym razem aby załapać się na rejs wycieczkowy po rzece Huangpu. Rejs jak to rejs, trochę wiatru, kupa takich samych zdjęć na tle panoramy i oczywiście wieży telewizyjnej Oriental Pearl Tower.  Po zejściu na stały ląd przespacerowaliśmy się na Stare miasto. Tu można było poczuć nieco orientalnego klimatu.
 Przynajmniej przez jakiś czas...Niestety, obrzeża "starówki" są już pożerane przez banery mało orientalne, bo "Starbucs" jednak nie jest zbyt Chiński, no ale cóż zrobić, jak inaczej ktoś miałby się domyślić, że akurat w tym tradycyjnym miejscu, znajdzie sieciówkową kawę?
Odrobina Ameryki w Chinach
Na koniec dnia postanowiliśmy przezornie kupić wcześniej bilety na pociągo-rakietę do Nanjing. Trzeba przyznać, że  w tym wypadku "Niech żyje zapobiegli-wość"okazała się zbawienna. Dotarliśmy na dworzec na którym ostatnio wysiedliśmy i skierowaliśmy się do kas samoobsługowych. Niestety, te kasy są tylko dla autochtonów. Stanęliśmy w kolejce z napisem "we speak English" i grzecznie, ale czujnie czekamy. Panie w kasach sprzedają bilety pasażerom, miejscowym również (pewnie nie wszyscy ogarniają samoobsługowe biletowniki), i aż zaczęłam się zastanawiać, gdzie te chamskie zachowania o których tak się naczytałam? gdzie ta nieuprzejmość i wpychanie się w kolejkę, i jak na zawołanie, pojawił się znikąd...Nie przejmując się, że to nie jego kolej przepchnął osobę która stała przy okienku i bezczelnie coś zachińczył, i... oto objawiła się nam namacalna zmiana mentalności.
Stare miasto
Pani w okienku pokręciła głową i coś powiedziała i pokazała na kolejkę, facet dalej nawijał a pani dalej pokazywała kolejkę. Facet odszedł i stanął w kolejce, jednym słowem - nuda, w domu mielibyśmy to samo. Kiedy nadeszła nasza kolej radośnie poinformowaliśmy Panią, że chcielibyśmy bilety do Nankinu. Pani wpisała dane po czym przekręciła monitor w naszą stronę, żebyśmy wybrali sobie pociąg, który nam się podoba. Baaardzo to było zabawne.. na monitorze same krzaki, na szczęście godziny odjazdu sprawdzałam już wcześniej, więc podałam jej numer pociągu i godzinę odjazdu. Pani pokazała na monitorze i zapytała czy o ten mi chodzi... Do tej pory nie wiem, czy miała ochotę na odrobinę rozrywki, czy może uważała, że fakt że nie mówię po Chińsku, nie musi od razu oznaczać, że nie umiem też czytać...
W ogrodzie Yu
No ale w końcu się poddała, gdy z uporem pokazywałam kartkę przyklejoną do dzielącej nas szyby. Na koniec poinformowała nas tylko, że pociąg nie odjeżdża z tego dworca na którym sięznajdowaliśmy tylko trzeba było jeszcze kawałek podjechać metrem. Miło z jej strony, że wpadła, że tego możemy nie wiedzieć, bo faktycznie nie wiedzieliśmy.   Po powrocie do hotelu, tradycyjnie obejrzałam serial o rewolucji Chińskiej. Programu in English jakoś już nie puszczali, więc poszliśmy spać tym razem bez prania mózgu.
Kolejny dzień zaplanowaliśmy dość  intensywnie. Najpierw wybraliśmy się do ogrodu Yu. Koniecznie musiałam zobaczyć most dziewięciu zakrętów, prowadzący do herbaciarni. Dzięki zakrętom na moście, żaden wstrętny duch nie zakłóca(ł) picia w tym miejscy herbaty. Niestety, nie udało nam się dostać tam ani o, ani przed 7:00, kiedy to nie ma turystów, ale jak by to powiedział bohater kultowego filmu "i tak było zaje#$%^". Spokój i klimat, słowa, które najlepiej opisują to miejsce.
9 zakrętów, żaden demon się nie prześlizgnie?
Po wyjściu z ogrodu skierowaliśmy się do muzeum Hisorii Naturalnej. Muzea Historii Naturalnej znajdują się w kilku miejscach na świecie. Te które ja znam - znajdujące się w Nowym Jorku, jest miejscem które odwiedzałam najmniej 5 razy. Powody są dwa: pierwszy: dinozaury, szkielety w skali 1:1, i drugi: płetwal błękitny, w skali 1:1, wydaje mi się, makieta, ale wykonana tak, że można by się zastanawiać czy przypadkiem nie obdarli jakiegoś płetwala ze skóry i go nie wypchali. Tak czy inaczej muzeum to jest niesamowicie klimatyczne. Przechodząc od gabloty do gabloty ma się wrażenie, że jest się w środku tego co jest w gablocie. Czegoś podobnego spodziewałam się po Szanghaju...Już widziałam oczami wyobraźni jak porównuję te wieloryby...
Where's the dino? Muzeum Historii Naturalnej Szanghaj

Pierwszym zaskoczeniem była cena biletu. Była w sumie dość niska...Ale o wiele większym zaskoczeniem było to co było za kasami. Szkielet jednego dinozaura (obstawiam memenchizaura) umieszczony w pomieszczeniu, którego sufit wyglądał jakby ktoś go przebudował, żeby zmieścić w tym pomieszczeniu ten nieszczęsny szkielet, niestety nie starczyło do końca materiału, więc położył na dachu półprzepuszczalną, plastikową "dachówkę". Dobrze, że nie padało, bo mogę się założyć, że kapałoby wszystkim na głowy... Dalej było tylko lepiej...szukałam wieloryba, albo chociaż tej części o Arktyce...Się znalazła gablota, zaraz za embrionami i płodami ludzkimi. Orka ze styropianu zawieszona nad jakąś  szarą, pokrytą dwu centymetrowym kurzem  szmatą, że niby pływa...

Dno...powiedzmy że oceanu
Na tablicy z płazami nikomu nie przeszkadzało, że kilka egzemplarzy żab odpadło i leży sobie pokryte kurzem na podstawie gabloty itd, itd. Muzeum wyglądało tak, jakby ktoś postawił na nim krechę i zabronił komukolwiek, czegokolwiek poprawiać o inwestowaniu nie wspomnę. Jakby ktoś stwierdził, że niech tam samo się rozsypie.Kolejnym punktem programu było Muzeum Szanghajskie.
Doszliśmy do wniosku, że gorzej to już chyba nie będzie. Poza tym w przeciwieństwie do MHN muzeum Szanghajskie widniało w przewodniku i to w części "warto zobaczyć".
Odpadło? - Niech leży!
Po dotarciu na miejsce stało się jasne co w tym kraju jest priorytetem.  Na pewno nie były nim dinozaury. Muzeum Szanghajskie to muzeum przez duże M. Po prostu światowy poziom muzeum. Konstrukcja samego budynku była niezwykła (ale w pozytywnym znaczeniu, bo w końcu MHN też nie da się ukryć był niezwykłym budynkiem). Zbiory, jak to zbiory, nie mam pojęcia czy były czymś fajnym czy nie, ale na pewno ktoś się postarał, żeby miały odpowiednie oświetlenie, a same podłogi, co dla mnie niezwykłe były drewniane!  Była też wystawa okre-
Muzeum Szanghajskie - Szanghaj
sowa, której tematem były pieniądze. A co ciekawe, wejście (przynajmniej tego dnia) było bezpłatne! Zazwyczaj tak jest, jeśli muzeum jest bardzo dobre albo jest bezpłatne, albo diabelnie drogie. Po cyknięciu ostatniego zdjęcia z pieniążkiem czas było ruszyć na dworzec z którego odjeżdżała nasza rakieta. Znów trafiliśmy na halę jak lotnisko, znów zostaliśmy sprawnie odprawieni i znów pociąg odjechał punktualnie. Dojechaliśmy do Nankinu również punktualnie, ale po wyjściu z pociągu popadliśmy w konsternację, bo nic nie wyglądało tak jak pamiętaliśmy.
Ja mam bardzo dobrą pamięć do tabliczek. W sensie bardzo dobrze kojarzę typy tabliczek (jeśli coś się buduje wcześniej, a coś później, lub ten sam obiekt powstaje w różnych częściach kraju to właściwie pewne, że tabliczki oznaczające te samo, np. wyjście, metro, drogę ewakuacyjną, będą się
Wystawa pieniędzy- Muzeum Szanghajskie
różniły kolorem, kształtem czy innymi detalami). Wiedziałam, że wysiedliśmy gdzieś indziej, nieco to było niepokojące, bo gdy wysiedliśmy zbliżała się 22, ale postanowi- liśmy podążać za tłumem, no i oczywiście tabliczkami. Tabliczki wyprowadziły nas do metra, bez konieczności wychodzenia z dwor- ca na zewnątrz. Po zerknięciu na mapę stało się jasne, że w Nankinie były dwie stacje (no kto by pomyślał!). Na szczęście bez problemu wróciliśmy do "domu". Kolejnego dnia mieliśmy się spotkać ze znajomymi, którzy również przybyli do Chin w celach czysto naukowych.. I ponownie, miało być całkiem ciekawie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz