wtorek, 26 stycznia 2016

17- There are 9 000 000 bicykles in Beijing...Czyli Zakazane Miasto, Wzgórze Węglowe i najlepsza kaczka po Pekińsku.


Szarość wiecznego miasta
Uwielbiam Katie Melua i jej totalnie miękkie i przytulne piosenki (tak odnośnie tytułu tego postu)... W Pekinie oczywiście panował tłok. Po opuszczeniu pociągu skierowaliśmy się do metra. Tutaj nie było najmniejszego problemu z dotarciem ze stacji na stację. Wszystkie chińskie opisy miały swoje angielskie odpowiedniki. Wysiedliśmy na placu Tiananmen, ale po stronie zakazanego miasta. Trzeba przyznać, że po opuszczeniu metra, wielki pałac ze zdjęciem narodowego idola - Mao Zedonga robi wrażanie. Człowiek po prostu czuje się niewiele znaczący w obliczu tej wielkości portretu! Instrukcja dotarcia do naszego superaśnego hotelu zakładała przejście do końca ulicy na której znajdowało się zakazane miasto i skręcenie w lewo po czym parominutowy spacer  wzdłuż tej ulicy, aż natrafimy na hotel. Po drodze
Yuhuayuan - Cesraski ogród
zahaczyli nas sprzedawcy wycieczek na wielki mur. Oczywiście wielka ściana była naszym celem numer jeden tej wycieczki (poza prawdziwą kaczką po pekińsku, to był cel pre jeden). Pan sprzedawca wycieczek nadspodziewanie dobrze mówił po angielsku. I to mnie właśnie najbardziej urzekło w jego ofercie. Po opowieściach naszych znajomych, którzy pojechali na zwiedzanie muru z wycieczką organizowaną przez hotel wiedzieliśmy że: po pierwsze nie chcemy jeździć po żadnych sklepach ( znaczy muzech...MUZEACH w których każdy eksponat jest na sprzedaż) poprzedzających wizytę na wielkim murze, po drugie chcieliśmy jechać sami, ewentualnie z niewielką grupką osób która godziłaby się na wszystko co my chcemy. Pan dał nam mini wizytówki na breloczku z planem podróży który mogliśmy sobie wybrać oraz z cenami. Mogliśmy zdecydować który kawałek muru chcemy zobaczyć, plus mieliśmy jechać sami z przewodnikiem i kierowcą. Po postawieniu sprawy jasno, że nie chcemy odwiedzać "muzeów" stwierdził, że może ograniczyć ich ilość z 5 do powiedzmy 2, oczywiście z zastrzeżeniem, że absolutnie nie musimy przecież nic a nic kupować. Ostatecznie dogadaliśmy się, że wieczorem zadzwoni. Biliśmy się z myślami, czy to aby na pewno dobry pomysł, w sumie gdzieś z tyłu głowy dzwoniło, że ryzykujemy, no ale kto by słuchał takich drętwych głosów (hej przygodo!). Po zameldowaniu się w hotelu i ocenieniu, że znajdujemy się w hotelu o najgorszym jak dotąd standardzie z najbrudniejszym dywanem jaki kiedykolwiek widziałam w jakimkolwiek hotelu zostawiliśmy to co niepotrzebne i ruszyliśmy na podbój Zakazanego Miasta. Było pochmurno (posmogowo, chyba bardziej by pasowało do tej sytuacji), i totalnie sennie... Niestety, pomimo, że miejsce przecież ciekawe, nie mam stamtąd zbyt wielu zdjęć. Po pierwsze przez tą pogodę, a po drugie było tyle ludzi, że zrobienie jakiegokolwiek sensownego zdjęcia graniczyło z cudem..
Zakazane Miasto, widok z Wzgórza Węglowego
Po przebiegnięciu przez wszystkie pałace i obejrzeniu cesarskiego ogrodu w którym odpoczywali wielcy Chin (na pewno w mniejszej liczbie niż 25 osób na metr kwadratowy, czyli ich odpoczynek miał jakiś sens) skierowaliśmy się na na Wzgórza Węglowe skąd rozpościerał się niesamowity widok na Zakazane Miasto..Tak naprawdę dopiero widząc je z góry zobaczyłam z jak potężnym miejscem miałam do czynienia. Jednak zanim dotarliśmy do wzgórza, przeszliśmy przez park, i tu już można było faktycznie odsapnąć. Było zielono, wolne ławki a na trawie Chińczycy ćwiczący namiętnie Thai Chi...Takie Chiny też istnieją i to tuż obok tego totalnego zgiełku. Przed wejściem na wzgórze zastanawiałam się, czy nie byłoby dobrym pomysłem zjedzenie czegoś, np. czegokolwiek. Pan mąż jednak zadecydował, że szkoda czasu i że jeszcze się najemy, kiedyś...
Kolorowe elementy Pawilonu WW (Wiecznej Wiosny)
Wzgórze nie było jakąś ogromną górą, ale pokonanie go kosztowało nas nieco czasu i wysiłku. Na jego szczycie znajduje się bajecznie kolorowy Pawilon Wiecznej Wiosny. Kiedy obeszliśmy go już dookoła zapadła decyzja o zejściu i zdobyciu wreszcie czegoś do jedzenia, zanim jednak jedzenie okazało się, że potrzebujemy też znaleźć bankomat, bo lepiej nie ryzykować, że transakcja nie przejdzie w restauracji...No więc, schodząc utwierdziliśmy się w przekonaniu, że trzeba to zrobić jak najszybciej, bo byliśmy jednak głodni. Po opuszczeniu parku próbowaliśmy znaleźć bankomat na własną rękę, jednak ponieważ po pół godzinie nigdzie żaden nie zamajaczył więc zaczęło się ulubione odpytywanie tubylców, i co można powiedzieć? Z ich angielskim nie jest dużo lepiej niż z angielskim Nankińczyków. Oczywiście pytanie czy mówią po angielsku, znają bezbłędnie oraz słowo "yes". Niestety kiedy pojawia się jakieś bardziej skomplikowane słowo...Pozostaje uśmiech...I tak mniej więcej po godzinie znaleźliśmy bank wraz z bankomatem, który bez problemu wypłacił pieniądze, a dodatkowo nikt nas za to nie pobił (nie to co "Zagubionego w Chinach"). Zaczęliśmy się więc rozglądać za restauracją. Celem była restauracja gdzie podawano by prawdziwą kaczkę po pekińsku...Niestety w okolicach banku, ani miejsca do którego się zapuściliśmy nie było żadnej knajpy. Ani jednej! Na wyczucie kierowaliśmy się z powrotem do Zakazanego Miasta, od którego jak się okazało, całkiem nieźle się oddaliliśmy. W końcu weszliśmy w jakąś uliczkę gdzie zaczęły pojawiać się pojedyncze restauracje. Ponieważ ja już konałam z głodu wybraliśmy drugą, którą mijaliśmy, a która wydawała nam się całkiem do rzeczy, no i było w niej trochę Chińczyków (zasada numer jeden przy wybieraniu knajpy w obcym miejscu, sprawdzić czy są w niej ludzie). Weszliśmy zatem, i modliliśmy się żeby mieli menu z obrazkami, tak bardzo zależało mi, żeby przypadkiem nie trafiły mi się żadne nerki z wątróbkami w sosie własnym. I kto by pomyślał, znalazło się takie menu! Po mniej więcej dwóch minutach wiedzieliśmy, że chcemy kaczkę z obrazka numer 3 oraz największe piwo jakie istniało w tej knajpie.  Po nie tak długim czasie oczekiwania na stół wjechały placuszki cienkie jak pergamin, coś jak nasze naleśniki, warzywa pocięte w słupki (marchew, ogórek i coś różowego) kilka sosów i cukier. Kucharz pokroił przy nas kaczkę na którą osobiście byłam gotowa się rzucić bez krojenia, ale moja Europejskość zwyciężyła i grzecznie poczekałam aż skończy. Kiedy już sobie poszedł pozostaliśmy mimo wszystko w konsternacji...jak my to do licha mamy zjeść...Po co te placki? Zaczepiłam kelnerkę i poprosiłam, żeby mi pokazała jak to się je. Myślałam, że umrze tam ze śmiechu, ale pokazała. Po prostu wszystko należało wkładać na placki i zawijać jak się chciało (chociaż nalegała na składanie ich po swojemu), natomiast upieczoną skórkę która była cuudownie chrupiąca maczało się w cukrze. W życiu nie jadłam niczego tak dobrego! To był mój najlepszy obiad w życiu! Oczywiście mogło się to wiązać też z tym, że byłam też niewyobrażalnie głodna, też jak nigdy... Po obiedzie wróciliśmy do hotelu i wykonaliśmy telefon do Pana od wycieczek na mur. Pan przyszedł do hotelu abyśmy podpisali się na liście, że pojedziemy z jego firmą. Płatne wszystko następnego dnia. Wyjazd o 8 rano, jedziemy na ten mur na który chcemy.
Wieczorem otworzyłam instruktaż hotelu. W każdym hotelu jest coś takiego, o której goście mają wyjść, co robić jak jest pożar itp. Natrafiłam w nim na interesującą informację. Mianowicie, przestrzegano tam przed zakupem wycieczek na Wielki Mur od ulicznych sprzedawców, ponieważ to oszuści. Oczywiście na następnej stronie była oferta takich wycieczek z hotelu, nie tylko trochę droższych od tej która nam została zaoferowana, ale też z objazdem 7 "muzeów". Trochę to nas zastanowiło...Ale tylko trochę, w końcu wiadomo, hotel, cwaniaki jedne też chce zarobić, więc jakoś musi zniechęcić do konkurencji. Tak właśnie sobie to wytłumaczyliśmy i zasnęliśmy z przekonaniem, że jutro jedziemy na super wycieczkę, i to w super cenie, na super warunkach! Tia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz