piątek, 26 lutego 2016

19 - Początek powrotów

Jeszcze tego samego dnia postanowiliśmy ponownie zjeść kaczkę (nadal była świetna). Tym razem jak prawdziwi profesjonaliści zwijaliśmy naleśniczki i maczaliśmy chrupiącą skórkę w cukrze i nikt się nie śmiał (przynajmniej nie zauważyłam)!. Po powrocie do pokoju doszliśmy do wniosku, że czas na odrobinę odpoczynku...od siebie. Potrzebowałam pokupować trochę Chińskiego badziewia w ramach pamiątek, a obecność Pana Męża tupiącego nerwowo przy każdym przystanku jeszcze bardziej by mnie zniechęcała. Potrafię sobie wyobrazić, że mój styl robienia zakupów jest raczej dość uciążliwy dla towarzystwa. Bo cóż...muszę pochodzić, posprawdzać co, gdzie jest i za ile, wrócić tam gdzie było najtaniej, ponegocjować jeszcze niższą cenę.. Zdecydowanie potrzebuję wtedy być sama. Druga sprawa, że nie do końca wiedziałam gdzie ten targ się znajduje, ale według przewodnika i jego bardzo prymitywnej mapki, powinien być blisko hotelu. Pan Mąż postanowił wrócić do parku i pofotografować chińską faunę (ja przywożę z wyjazdów zdjęcia par ślubnych, których nie znam a on zdjęcia ptaków, które zna, taka z nas jest para).
Targ znalazł się bez problemu, było mnóstwo typowej pamiątkowej tandety więc chodzenie w tą i z powrotem zajęło mi trochę czasu. Po drodze udało mi się też trafić na mojego nieodżałowanego PeeBoya, którego nie kupiłam w "muzeum herbaty". Był tylko 4 razy tańszy, więc nie było się nad czym zastanawiać. Niestety, sprzedawczyni herbaty z "muzeum" chyba rzuciła na mnie klątwę, bo po przyjeździe do domu (tego prawdziwego) okazało się, że Peeboy wcale nie sika jak się go zaleje gorącą wodą. Cóż..Stoi więc bezczynnie i zbiera kurz. Wreszcie trafiłam też na część gastronomiczną targu i wiedziałam jedno, jeszcze dziś wieczorem wrócę tu z Panem Mężem.


Przekąski na patyku
W końcu to on chciał spróbować skorpiona na patyku. Po, nie powiem, całkiem udanych łowach wróciłam do hotelu, chwilę potem pojawił się Pan Mąż z wypstrykaną całą kartą aparatu. Opowiedziałam mu co widziałam i że koniecznie musimy tam wrócić, bo specjalnie nie jadłam kandyzowanych jabłuszek, a po prostu tego dnia musiałam je zjeść. A poza tym nie miałam ze sobą aparatu, a muszę mieć zdjęcia tego miejsca. Mąż chcąc nie chcąc zmienił kartę w aparacie i czym prędzej (bo już zaczynał się kończyć dzień) ruszyliśmy z powrotem na targ. Zdążyliśmy w ostatniej chwili.Dla miejscowych wszystko o tej porze szło za bezcen, dla nas były nadal regularne ceny - eh, no ale cóż, mus to mus, jabłuszka zostały pochłonięte i smażony szaszłyk ze skorpionów również (ale nie przeze mnie, ja kaszanki i skorpionów nie tykam), ale z opisu smaku to podobno jak chipsy...
Po przekąszeniu ruszyliśmy z powrotem do hotelu.
Następnego dnia zebraliśmy się i ruszyliśmy w kierunku metra. Zanim jednak wsiedliśmy postanowiliśmy jeszcze rozejrzeć się po placu Tiananmen. Plac ten znajduje się na przeciwko Zakazanego miasta, trzeba tylko skorzystać z przejścia podziemnego biegnącego pod ulicą. Tiananmen jest ogromny (880 x 500 m). Dzięki temu, nawet gdy jest na nim masa ludzi i tak czuje się przestrzeń, masę przestrzeni. Po jednej stornie placu znajduje się gmach Wielkiej Hali Ludowej a po drugiej Muzeum Historii Chin i Muzeum Rewolucji Chińskiej. Na środku z kolei znajduje się wielki klocek - to grób Maoego, znaczy mauzoleum Maoego. Za względu na długą kolejkę, ciągnącą się od tej atrakcji odpuściliśmy ją sobie. Natomiast ciekawego zdarzenia byliśmy świadkami przechodząc przejściem podziemnym na ten plac. W jednym miejscu znajdował się "patrol", który wyrywkowo prześwietlał torby przechodzących obok (żeby każdy czuł się bezpiecznie). Przy stoliku stał staruszek. Jego torba już wyjechała ze skanu, ale "kontrolerzy" nie odpuszczali. Wygrzebali z torby jakiś notes i zaczęli go przetrząsać. W sensie jeden zaczął go kartkować i czytać! Szok i niedowierzanie..może był to jakiś znany im opozycjonista? Tak czy inaczej, widoku tego staruszka i jego przetrząsanego notesu nigdy nie zapomnę.
Potem już ruszyliśmy do pociągu. Moje  miejsce wypadło pośrodku. Pan autochton siedział już pod oknem z ipadem i słuchawkami w uszach. Jak mnie zobaczył to miałam wrażenie że aż nim wstrząsnęło. Hehe, boi się że coś złapie, pomyślałam... Ale towarzysz wyłączył co miał na ipadzie, postukał w ekran, odłączył słuchawki i przekręcił go w moją stronę. Na ekranie pojawił się początek filmu i napisy po angielsku! I tak całą drogę do Nankinu oglądałam amerykański film, niestety nie pamiętam tytułu. Wychodząc z pociągu uśmiechnęłam się na znak, że fajnie się oglądało, dopiero później do mnie dotarło, że skoro film leciał w oryginale to facet musiał znać angielski więc można było chociaż powiedzieć "Senks", no ale...za późno pojawiły się te analizy. My wyszliśmy a przyjazny Pan z Ipadem pojechał dalej. Przyjechaliśmy do Nankinu dość wcześnie. W nocy mieliśmy się zabierać na lotnisko, ale zanim lotnisko postanowiliśmy zobaczyć w Nankinie jeszcze jedną atrakcję, i dostać się do niej... prawdziwym, chińskim autobusem!Tadam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz