środa, 30 marca 2016

20 - Powroty

Jeszcze poprzedniego dnia razem z Panem mężem stwierdziliśmy, że warto byłoby zobaczyć Most Yangzi. Most położony jest nad Jangcy, jego całkowita długość wynosi ponad 4,5 km a znajduje się na wysokości 1577 m. Most ten Chińczycy (w liczbie 9000 ludzi) zbudowali całkowicie sami, samiusieńcy, bez jakiejkolwiek pomocy wstrętnego zachodu, dlatego też po dziś dzień jest on synonimem chińskiej samodzielności. A poza tym trzeba było do niego dostać się autobusem miejskim, którym jak dotąd nie mieliśmy okazji się przejechać. Zaraz  po zostawieniu plecaków w naszej Nankińskiej bazie ruszyliśmy do Gulou, gdzie mieliśmy złapać autobus nr 67. Przystanek na którym mieliśmy wysiąść był o tyle prosty, że miał być ostatnim  na trasie, a poza tym...no gdzieś w pobliżu powinien znajdować się Mega Most. Przejażdżka autobusem była niezapomniana. Autobus prawdopodobnie został pozbawiony amortyzatorów, a kierowca był najzwyczajniej w świecie z jakiegoś powodu wkurzony lub druga opcja był niedoszłym mordercą, albo doszłym który walczy z nałogiem zabijania. Aby nie zmienić zajętego miejsca siedzącego musieliśmy się mocno trzymać poręczy. Słabe było też patrzenie na drogę po której jechaliśmy... Mogłabym przysiąc, że kierowca próbował rozjeżdżać rowerzystów, którzy uciekali przed nim i jakoś starali się przeżyć. Może to był któryś z tych autobusów od narządów? Po wyjściu stwierdziliśmy, że w drodze powrotnej najlepiej będzie jednak znaleźć metro. Most był faktycznie bardzo blisko przystanku. Z dołu robi niesamowite wrażenie. Problem był ze znalezieniem drzwi wejściowych. Na pomoc przyszła nam wycieczka i przewodnik (chyba) z busa. Busik sam się przy nas zatrzymał i jeden z uczestników wycieczki (przewodnik?) zapytał czy mamy jakiś problem. Oczywiście odpowiedziałam, że nie wiemy którędy wejść aby wjechać na górę. Przewodnik (?) pokazał jakiś odległy punkt z kilkoma paroma drzwi. Wysiadł z busa i kazał iść za sobą, doprowadził nas do jednych drzwi, otworzył je. Podszedł do lady przy której siedziała kasjerka i coś po swojemu do niej powiedział, po krótkiej wymianie zdań pani przyjęła od nas pieniądze, dała bilety i pokazała windę. "Przewodnik" pomachał nam i już się więcej nie widzieliśmy. To się nazywa życzliwy człowiek, albo człowiek z prawdziwą pasją...kto wie.. Tak czy inaczej, był to kolejny przejaw braku znieczulicy Chińczyków na innych. Na samą górę wjechaliśmy w towarzystwie kobiety obsługującej windę oraz pary turystów. Stało się jasne, że wjechaliśmy jako ostatni zwiedzający. Pogoda była mało zdjęciowa, niestety wszystko przysłaniała szara chmura. Ale mimo wszystko warto było jechać tym autobusem śmierci.
Most z dołu
 Po powrocie (jednak autobusem) okazało się, że nie każdy kierowca autobusu w tym kraju to świr. Ten jechał jak zwykły człowiek bez problemów.
Most z góry

 Po powrocie do naszego mieszkania zdecydowaliśmy się jeszcze na poszukanie supermarketu. Po prawie dwóch tygodniach spędzonych w Nankinie nadal w żadnym nie byliśmy. Sklep okazał się być zupełnie niedaleko naszego wieżowca. Nakupowaliśmy pamiątek w postaci procentów chińskich i rozpoczęliśmy analizę problemów a było ich najmniej dwa: po pierwsze czy przypadkiem te procenty nam nie przeważą bagażu, po drugie, jak mamy się dostać na lotnisko na samolot na 8 rano? Powinniśmy na nim być o 6 najpóźniej, czyli wyjazd najlepiej o 4, ale o 4 miasto jest wymarłe, nic wtedy nie jeździ, no to o 3 może uda się coś złapać? Poszliśmy do naszej dziewczyny od mieszkania i poprzez translator "powiedzieliśmy", że potrzebujemy taksówkę na 3 rano. Chinka wywaliła na nas oczy, popatrzyła jak na wariatów i napisała, że nie ma opcji zamawiania telefonicznego taksówek, ale pomoże nam złapać jakąś na ulicy. No więc po spakowaniu się powiedzmy, że przespaliśmy się do 2:30. O punkt 3 byliśmy pod drzwiami naszej wybawczyni. Zjechaliśmy na dół i ruszyliśmy w kierunku ulicy głównej. Pierwsza taksówka zatrzymała się po jakiś 10 minutach. Facet jak usłyszał gdzie ma jechać pokazał na zegarek i zaczął się drzeć, po czym odjechał..bez nas. Dziewczyna wydukała, że jest za późno. W sumie ma racje...śpi się o 3 w nocy a nie po lotniskach błąka! W drugiej zatrzymanej taksówce, tym razem za kierownicą siedziała kobieta. Popatrzyła na nas i stwierdziła, że niech już będzie, pojedzie. Jedna walizka zmieściła się do bagażnika, moja torba miała wylądować na tylnym siedzeniu, jak ona zobaczyła, że te kółka, które właśnie dotykały ulicy teraz dotykają jej białych pokrowców...najpierw myślałam, że nas pozabija, na koniec prawie płakała. Kazała się zabierać i pojechała...znów bez nas.. Tym razem nasza wybawczyni była zdeterminowana, minęło już co najmniej 20 minut od opuszczenia przez nas mieszkania. Złapała kolejną taksówkę. Po dość długiej wymianie zdań narysowała mi na dłoni sumę, którą nam wynegocjowała. Szczęśliwie mieliśmy ją jeszcze w portfelach, więc uważając, żeby tym razem kółka mojej torby nie dotykały pokrowców samochodu, po uściśnięciu się z naszą wybawczynią wskoczyliśmy do taksówki i pomknęliśmy prosto w kierunku lotniska. A mianowicie zamkniętego na cztery spusty lotniska. W sensie zamknięta była hala odlotów. Przyloty piętro niżej działały. Pomimo, że nie było jakoś specjalnie zimno, nie uśmiechało mi się stać dwie godziny na zewnątrz. Pan mąż szybko pogodził się z ewentualnością czatowania pod zamkniętymi drzwiami, w końcu im gorzej tym lepiej! Nawet znalazł gdzieś wózek aby można było sobie mega niewygodnie odpocząć. Po pół godzinie miałam serdecznie dosyć. Doszłam do wniosku, że na pewno, musi być jakieś zejście do hali przylotów. W końcu znalazłam schody po których taszczyliśmy nasze bagaże, ale przynajmniej udało nam się dostać do środka. Następnie znaleźliśmy windę, która wywiozła nas prosto na zamkniętą i zupełnie pustą halę odlotów. Panował półmrok. Wagi przy większości stanowisk były włączone. Po zważeniu  toreb okazało się, że mieścimy się wagowo w limicie bagażowym. Po takiej wspaniałej informacji nie pozostało nic innego jak rozłożyć się na całkiem wolnych krzesłach (bez podłokietników) i zdrzemnąć się. W okolicach 7 rano, skrzypnęły drzwi. 15 po siódmej podjechał autobus z Nankinu. Tak się składało, że zostało to tak pomyślane, aby pierwszy autobus podjeżdżał tak aby pasażerowie mogli zdążyć na pierwszy samolot, kto by się mógł doprawdy spodziewać tak ludzkiego podejścia i takiej organizacji?! Zdecydowanie nie prości Europejczycy. Tak czy inaczej, po odprawie wsiedliśmy do samolociku zabawki (chyba na 15 osób) i polecieliśmy do Szanghaju. W Szanghaju padło ostatnie zaskakujące pytanie od autochtona: "Chcecie siedzieć razem?". Hymmm..."nie proszę pana, tylko razem się odprawiamy, proszę posadzić nas najlepiej po przekątnej samolotu" chciałoby się rzec, ale akurat wtedy tylko kiwnęliśmy głowami, że tak chcemy. Lot do Amsterdamu przebiegł bez rewelacji, głównie w tym samolocie spałam. W Amsterdamie skorzystaliśmy chwilę ze strefy odpoczynku z miękkimi leżakami, kocami i widokiem na brzozy (na ekranie, taki film - brzozy w lesie), niestety w Amsterdamie przesiadka była dość krótka. Po wylądowaniu w Warszawie marzenie było tylko jedno...zjeść jajecznicę na boczku i pójść wreszcie po ludzku spać...
I tak to właśnie było w Chinach, ciekawe czy ktoś przeżył coś zbliżonego do tego co tu zaprezentowałam? Chętnie powymieniam się doświadczeniami!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz