poniedziałek, 16 września 2013

11 - Speak Chinese ?

Obudziliśmy się po 14 godzinach snu. Już w okolicach 15 byliśmy gotowi na podbój Nanjing. Dzień należało zdecydowanie rozpocząć od śniadanio - obiadu, a w tym celu mogła przydatna być gotówka. Ponieważ naczytaliśmy się, że nie należy wymieniać pieniędzy na lotnisku, ponieważ jest to najmniej korzystna opcja, więc czekała nas przygoda odnalezienia się w prawdziwej chińskiej instytucji państwowej - czyli ichnim banku. Banki jak to banki są na każdym rogu, zupełnie jak w zwykłym świecie. Wybraliśmy najdumniejszy "Bank of China". Przy kasach stała pani Chinka w bankowych ciuszkach, uśmiechnęła się na nasz widok (co raczej świadczyło, o jej zdenerwowaniu, niż o tym że chce nawiązać jakiś kontakt, ale skąd my prości Europejczycy będący drugą dobę w Chinach mogliśmy o tym wiedzieć?). Na taką zachętę z jej strony, zareagowałam automatycznie próbą wyciągnięcia od niej informacji. Pani Chinka powtórzyła po mnie przywitanie po angielsku, ale gdy zadałam pytanie o możliwość wymiany pieniędzy nastąpiła konsternacja. Po chwili ciszy Chinka zadała zdumiewające pytanie: "speak Chinese?". "Yes", pomyślałam, "dlatego właśnie pytam po angielsku, żebyś się mogła pomęczyć". Wystarczyło jednak, że pokazaliśmy "walutę", od razu zrozumiała i zawołała pana W Pomarańczowej Kamizelce. Procedura była taka, że pan w Kamizelce wziął od nas pieniądze, wypełnił kwit (na siebie?), i oddał nam wartość w jenach. Nie wyglądało na to, żeby coś sobie za to wziął, ale do tej pory nie wiemy czy to był pracownik banku czy jakiś drogowiec, który postanowił wyświadczyć przysługę przyjezdnym? Uzbrojeni w gotówkę ruszyliśmy na podbój knajpy - tajskiej. W pewnym momencie przyszedł gruby (wyjątkowy wyjątek) Chińczyk, zajął miejsce przy stoliku za nami załączył muzykę i zaczął śpiewać. Chociaż bardziej niż śpiewem można to było nazwać wysokim zawodzeniem... można było udusić się ze śmiechu. Następnie postanowiliśmy udać się przed siebie. Tak trafiliśmy na Uniwersytet, a tam... jak w domu - z jednej strony oddech ulgi z drugiej trochę rozczarowanie.
Teren Uniwersytetu w Nankinie
W drodze powrotnej szliśmy już całkiem innym chińskim światem, gdzie na ulicy dziecko miało myte włosy, a rzeźnik w swojej budce rąbał swój towar tasakiem i wieszał go na haki pod sufitem.
Rzeczywistość w jednej z uliczek
















Po powrocie do naszego "apartamentu" zainteresowały nas dymiące się grile po drugiej stronie ulicy.. Nie było wyjścia trzeba było zaryzykować.. Okazało się, że faktycznie był grill wystawiony przed restauracją, a przed nim blaszane tandetne stoliki. Zajęliśmy jeden i postanowiliśmy czekać. Kelnerki przynosiły karty dań do wszystkich stolików poza naszym. W końcu jedna podeszła do nas i coś  po swojemu rzuciła, po czym odeszła. Popadliśmy w konsternację... O co mogło do licha chodzić? W końcu pojawiło się światełko w tunelu, przyszła para, on - biały, ona - Chinka. Niemal rzuciłam się do faceta. Znał angielski, co do reguł zamawiania szaszłyków powiedział, że nie ma żadnych i że pomoże nam jego partnerka. Pani była średnio zachwycona, ale podeszła z nami do grilla i kazała pokazywać palcem co byśmy chcieli. Grillowy kiwał głową. Nasza wybawicielka powiedziała, że mamy wrócić na miejsce i że za pięć minut dostaniemy co chcemy. Faktycznie tak było. W międzyczasie gdy konsumowaliśmy nasze wodorosty i ryby popijane chińskim browarem mieszana para się ulotniła. W sensie ona odeszła, a on jej nie gonił.. Widząc takie sytuacje zawsze zastanawiam się co się mogło stać. Obstawiam, że on postanowił opuścić Chiny i ją zostawić... Albo ona miała dosyć jego niechińskości.. hym, kto wie...Po kolacji, która na pewno nie była higieniczna, ale jakimś cudem nam nie zaszkodziła udaliśmy do naszego mieszkanka, w którym to zaczęliśmy układać już nieco precyzyjniejszy plan na dzień następny, gwoździem programu było kupowanie biletów na pociąg do Szanghaju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz