niedziela, 25 sierpnia 2013

10 - cd. przesiadek

Ziemia chińska, przed lądowaniem w Pekinie
Współpasażerką okazała się być prawdziwa Holenderka, młoda dziewczyna, jak się dowiedziałam podczas wywiadu Chińczyka, uczennica jadąca z klasą na jakąś wymianę. Wszystko fajnie, tylko nie oszukujmy się, siedzenia w samolotach nie są przewidziane dla ludzi pulchnych, a dziewczyna była chyba fanką ich narodowego jedzenia (frytki z majonezem)... Holenderka rozsiadła się na środkowym miejscu po czym bez najmniejszego wahania oparła łokcie na obu podłokietnikach, przekraczając swoje miejsce, dzięki czemu ja chcąc cokolwiek napisać na laptopie musiałam swój łokieć wciskać mocno we własny bok. Ale i tak to jeszcze nie było najgorsze. W momencie, gdy postanowiłam się zdrzemnąć (do licha od 4 byłam na nogach), Holenderka też próbowała, ale środkowe miejsca mają to do siebie, że trzeba bardzo chcieć i mieć sporo samozaparcia, żeby zrealizować plan spania. Po wierceniu się, próbie spania z głową na stoliku, dziewczyna się poddała i stwierdziła, że będzie grała na ipadzie. I się zaczęło.. Jej nie mieszczące się łokcie co chwila mnie dźgały jakby chciała powiedzieć: "ja nie śpię, Ty k... też nie będziesz", za każdym razem gdy się przebudzałam i patrzyłam na nią wymownie panienka się uśmiechała i mówiła: "sorry". I tak upłynął mi lot do Pekinu.
W Pekinie znów czekał Mr Mąż. Odebraliśmy mój bagaż.Gdy tylko wyszliśmy ze strefy bagażowej, dorwał nas jakiś Chińczyk z pytaniem dokąd idziemy. Chciał nam koniecznie pomóc, no i był ubrany w garnitur, wyglądał jak pracownik lotniska. Zaprowadził nas do okienka linii lotniczej. Mr mąż się odprawił, a ja pognałam jeszcze próbować coś zdziałać w sprawie zgrania naszych lotów, razem z "przyjacielem" w garniturze. Okazało się oczywiście, że wszystkie miejsca są zajęte i nie ma szans abyśmy lecieli tym samym samolotem. Po odejściu od kasy, powiedziałam "przyjacielskiemu" Chińczykowi, że nic nie da się załatwić, więc chciałam wiedzieć, czy są jakieś fajne strefy odpoczynku (w końcu dopiero co wyleciałam z Amsterdamu). Zaprowadził mnie na dół, do podziemi (dzięki czemu zorientowałam się gdzie znajdują się restauracje), a następnie pokazał mi gdzie mogę się przespać i wziąć prysznic (do tematu prysznica wrócił najmniej dwa razy.. cóż, podróż nie spa), problem jedynie polegał na tym, że ta opcja nie była w ramach usług lotniska, a skorzystanie z niej przez 8 godzin kosztowało by mnie mniej więcej tyle co 3 doby w hotelu w Nankinie. Ledwo ciepła powiedziałam, że nie mam kasy i niech mi pokaże gdzie tu mogę zrobić wymianę waluty. Wiedziałam, że na lotniskach te wymiany są najmniej opłacalne, ale coś trzeba było zjeść. Tematem pieniędzy "garniturowy" Chińczyk bardzo się zainteresował i migiem wróciliśmy z powrotem na górę, gdzie znajdował się kantor. Przed wymianą Chińczyk z uśmiechem oświadczył, że jego usługi wynoszą 200 CNY (juanów) (100 PLN (polskich nowych złotych ;P)), spojrzałam na niego i z uśmiechem odpowiedziałam "I am sorry, nie uprzedziłeś mnie, że mam Ci tu płacić". Odwróciłam się do okienka kantoru, żeby wymienić pieniądze, gdy znów się odwróciłam Chińczyk się rozpłynął w powietrzu. Trochę mi było szkoda, pomyślałam że mogłam mu dać chociaż 10 CNY, w końcu trochę polatał ze mną, ale jak się okazało już w Nankinie, mój mąż go bardzo sowicie wynagrodził gdy nie patrzyłam. Ciekawe, że na co dzień, dla domowego budżetu lepiej jest gdy ja nie mam zbyt dużego dostępu do pieniędzy, natomiast w podróży, lepiej by było gdybym to ja trzymała całą kasę, podejrzewam, że to są właśnie przejawy tych połówek pomarańczy czy jakiś tam innych owoców o których tyle się mówi. Tak czy inaczej, pozostawiona sama sobie zaczęłam się zastanawiać co dalej. Byłam wykończona. Lotnisko w Pekinie, to jakiś żart. Siedzenia są twarde, plastikowe, oddzielone od siebie podłokietnikami, tak żeby przypadkiem nie zająć dwóch miejsc (zresztą to i tak niemożliwe, jest tylu ludzi, że ma się szczęście gdy można siedzieć chociaż na jednym). Zajęłam jedno miejsce z fantastycznym widokiem na zegar i postanowiłam, że daję sobie 20 minut na organizację. Poza bagażem podręcznym  miałam teraz jeszcze swoją ogromną torbę. W pierwotnym planie miałam jechać do centrum i pozwiedzać trochę, w końcu miałam dla siebie 10 godzin. Pierwszym postanowieniem było pozbycie się swojej torby, co też szybko uczyniłam oddając ją do przechowalni. Następnie chciałam coś zjeść  i napić się herbaty. Zeszłam do restauracji, w której jedzenie można było obejrzeć i pokazać palcem co się chce. Problem polegał na tym, że gdy się już zdecydowało, która potrawa ma zostać przygotowana, należało się udać do kasy na drugim końcu restauracji i POWIEDZIEĆ zamówienie (chyba nie muszę pisać, że nikt na sali nie znał angielskiego o polskim nie wspominając). Kelnerka najpierw przedyskutowała coś po Chińsku z resztą gości, wzięła ode mnie pieniądze, pobiegła do kasy, przyniosła rachunek i resztę no i wydała mi pierożki. Prosta sprawa, ciekawe czy zapłaciłam za to co jadłam, czy może policzyli za całą kaczkę plus obiady pozostałych gości, do dziś nie wiem. W tej restauracji niestety nie dało się dogadać odnośnie herbaty. Także po pierożkach przeniosłam się do innej knajpy, gdzie menu miało angielskie tłumaczenie i jeszcze do tego, o szczęście niepojęte, obrazki. Zamówiłam herbatę, wypiłam ją i pojechałam z powrotem na górę. Zbierałam się, żeby wydostać się jednak z lotniska. Zjechałam na dół dołów, do stacji pociągu. Wszystkie automaty biletowe były niesprawne. Do okienka potworna kolejka. Kiedy w końcu podeszłam, aby kupić "return ticket" tak jak w Amsterdamie, Chińczyk się uśmiechnął i powiedział "no". Zdania  z czasownikami angielskimi były dla sprzedawcy biletów na pociąg do centrum miasta na międzynarodowym lotnisku nie do ogarnięcia. Pokazywałam na palcach, że chcę dwa, DWA bilety, odpowiadał: "I can't". Na jego szczęście był zamknięty w szklanym pudełku, gdyby nie to, obawiam się, że bym go udusiła. Tak czy inaczej odczytałam to jako znak z góry: "Daruj sobie, nic z tego dobrego nie wyniknie". Generalnie słucham tych głosów, więc wycofałam się na górę i stwierdziłam, że skoro nie zobaczę Zakazanego Miasta, to chociaż pójdę na prawdziwą herbatę do miejsca nazywającego się "tea house". Poprosiłam o "tea", zrobiło się straszne zamieszanie, trzy kelnerki przychodziły, uśmiechały się i nie były w stanie wydobyć z siebie słowa. W końcu zawołały czwartą, która wreszcie podała mi kartę. Doszłam do wniosku, że nie wytrzymam tego niezrozumienie ani chwili dłużej, postanowiłam się wycofać (dla dobra kelnerek). Chciało mi się potwornie spać. Znów znalazłam sobie miejsce i o dziwo podłokietniki znajdowały się co drugie siedzenie, i do tego dwa miejsca były wolne - to był mój bardzo szczęśliwy dzień! Rozłożyłam się na ile się tylko dało, plecak objęłam obiema rękami i odpłynęłam. Przyśniło mi się, że ukradli mi ten plecak z całą elektroniką i wszystkimi pieniędzmi jakie w nim miałam. Obudziłam się przerażona i całkowicie odrętwiała na stronie na której leżałam. Jednak, czułam się ciut lepiej. Wydawało mi się, że spałam ze dwie albo i trzy godziny, po konfrontacji z zegarkiem okazało się, że minęło zaledwie 30 minut. Przełożyłam się na drugą stronę i znów złapałam kolejne pół godziny pół - snu. I tak jeszcze dwa razy, a więc razem całe dwie godziny drzemki. Przez resztę czasu spacerowałam po lotnisku i obserwowałam.
Odpoczynek w Pekinie
Odpoczynek w Amsterdamie



















W końcu nadeszła chwila na pierwszą konfrontację z prawdziwą chińską toaletą.. Niezapomniane przeżycie otóż stanowiła ją dziura w ziemi z miejscem na stopy (lotnisko międzynarodowe). Wreszcie nadszedł czas, żeby zapakować się w kolejny samolot i lecieć do Nankin.Tym razem lot był spokojny, a chwile ciszy przerywane były tylko mlaskaniem współpasażerów.. Taaa Chińczycy mlaskają, jak również charchają, co na początku jest tak jak ten kibel - obleśne, ale po jednym dniu człowiek przywyka. W Nankinie wylądowałam w okolicach 22. Pan Mąż czekał, obleciał już całe lotnisko, więc dokładnie wiedział gdzie są taksówki. Wsiedliśmy do samochodu do naburmuszonego kierowcy. Podaliśmy mu kartkę z adresem naszego hotelu Homy Inns Mu Ma napisanym po Chińsku (w każdym przewodniku to piszą, adres musi być w krzakach) i ruszyliśmy. Droga z lotniska do miasta była...złowroga. Było ciemno i właściwie pusto. W końcu kierowca zatrzymał się w mieście i zadał nam pytanie, alby wydał rozkaz... kto wie.. W każdym razie w końcu wysiadł i zaczął rozmawiać z ulicznym sprzedawcą jedzenia, tamten pokazał na wysoki budynek obok. Pamiętałam, że nasz hotel miał być wieżowcem, tylko sęk w tym, że dookoła było ich pełno. Kierowca wrócił, pokazał ręką na budynek i na licznik. No więc wysiedliśmy, w środku nocy, z torbami podróżnymi, po 32h podróży niepewni czy kierowca wysadził nas tam gdzie powinien, czy może stwierdził, że już starczy tego jeżdżenia z białasmi i ich zarazkami. Nie byłam przekonana, czy to ten budynek, ale gdy weszliśmy do środka od razu poznałam ścianę ze zdjęciami. Dzięki Ci Panie, za booking.com i zdjęcia budynków. Portier zabrał nas do "recepcji". Dziewczyna w "recepcji" nie mówiła w ogóle po angielsku, nie znała takich pojęć jak "good" i "ok". Na szczęście bardzo sprawnie obsługiwała google translator i to okazało się zbawienne. Po załatwieniu formalności "recepcjonistka" zabrała nas do kawalerki, którą jak się okazało zabukowałam. I takie niespodzianki lubię. Mieszkanie było niewielkie, ale było dość czyste (kolejne hotele, które odwiedziliśmy pozostawiały znacznie więcej do życzenia). Po prysznicu (z deszczowinicą) i zjedzeniu połowy czekolady w ramach kolacji, padliśmy na twarze i zasnęliśmy snem bez snów, tzn bardzo twardym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz