sobota, 19 grudnia 2015

15- Dzień kolejny w Nankinie i Zazdrość - czyli jeden z czynników pchający nas w podróż.

Kolejny dzień w Nankinie został powitany wątpliwościami co do słuszności podjęcia wyjścia z naszego apartementowca. W końcu tam było tak fajnie..wysoko, żadnych hien czyhających na najmniejsze potknięcie. W końcu, zwiedzanie to jedno, ale występowanie przed ludźmi z różnych zakątków globu, a co gorsza z własnego kraju to zupełnie co innego...No ale cóż, powiedziało się A, trzeba było powiedzieć i B, C aż do Z. Po wskoczeniu w świeżo odprasowane ciuszki, ledwo
Smoki i inne takie - Świątynia Konfucjusza
zdobytym z recepcji żelazkiem (google nie radzi sobie z tłumaczeniem "iron" na chiński...zajęło mi chyba z 20 minut zanim dotarłam do właściwego zdjęcia). Do hotelu udało nam się dotrzeć bez problemu. Na miejscu spotkaliśmy się z kilkoma znajomymi z Polski. Okazało się, że byli o wiele bardziej przebiegli od nas jeśli chodzi o przyjazd. Mianowicie oni polecieli do Pekinu, a następnie przesiedli się w pociąg który przywiózł ich do Nankinu. Poza tym w Pekinie spędzili dobę dzięki czemu obskoczyli najważniejsze z najważniejszych punkty do zobaczenia. Opowieści o Pekinie słuchaliśmy z Panem mężem bez słowa, bo chyba oboje myśleliśmy o tym samym. Po kawce czas był poddać się osobistej masakrze nankińskiej. Na szczęście młodzi prelegenci  są traktowani z pewną dozą pobłażliwości ze strony publiczności (obserwacje własne). Także po kilku dość życzliwych pytaniach dotyczących prezentacji mogłam spokojnie usiąść i obserwować jak wiją się pozostali. Po wykładach stwierdziliśmy, że nadszedł czas wyruszyć w miasto. Tym razem decydował kolega z drugiej ekipy, który jak się okazało był pilotem wycieczek, więc co nieco wiedział jak należy zorganizować oglądanie. Wybór padł na Świątynię Konfucjusza.Po obejrzeniu posągów, drzew i wystawy obrazków z dużą ilością smoków, stwierdziliśmy, że czas rozejrzeć się po okolicy.
Tradycja (strój) i nowoczesność (I phone)- Świątynia Konfucjusza
Okazało się, że niedaleko znajduje się deptak otoczony sklepami. Okolica przy tej świątyni, to Fuzi Miao, największa i zarazem najbardziej urozmaicona dzielnica rozrywki w mieście. Rozdzieliliśmy się zatem i każdy zaczął buszować w swoich lacostach i Calvinach Kleinach, mnie osobiście zawsze przyciągały promocje. Chińczycy są jednak wredni, piszą że dają 50% off (to jest po angielsku oczywiście) a pod spodem drobne szlaczki chińskie. Okazywało się oczywiście, że to dopiero druga rzecz jest w połowie ceny. Spryciarze...Nie lubię takich manipulacji, więc w końcu zdecydowałam się na koszulkę bez promocji, ale za to z rowerem (no w końcu byłam w kraju który powinien mieć rower na fladze). Po powtórnym spotkaniu z naszą ekipą udaliśmy się znów do hotelu na szklaneczkę czegoś mocniejszego pitego w altance na trenie hotelu z widokiem na staw z pomarańczowymi rybami. Temat Pekinu wracał jak bumerang. Oczywiście Pekin był najfajniejszy do tego zupełnie tani, jak nie stolica, i kto go nie widział ten zgniłe jajo. Nie można było tego tak zostawić, to się po prostu nie  godziło! Po pogawędkach czas było się rozstać. Wracaliśmy i w zasadzie mieliśmy jedną poważną wątpliwość, do tego Pekinu to jechać jutro czy pojutrze?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz